poniedziałek, 31 października 2011

Komu wystaje gazeta?


Nadszedł długo oczekiwany dzień kolejnej wyprawy na wycieczkę, zebraliśmy się więc po śniadaniu do centrum i kupiliśmy sobie włoskie wypieki na drogę. Plan był taki, żeby wjechać skuterem na wysokość 532m.n.p.m. i rozpocząć wyprawę od długiego spaceru wzdłuż Alta Via, a później pojechać na obiad do wioski Campo Ligure, która podobno jest jedną z najpiękniejszych wsi we Włoszech. Słońce świeciło pięknie, więc już sama wycieczka do piekarni była przyjemna:)



Wskoczyliśmy pełni entuzjazmu na skuter i ruszyliśmy, mieliśmy przed sobą ponad 20 kilometrów, najpierw wzdłuż wybrzeża, a później krętymi drogami górskimi. Gdyby nie mrożący wiatr, droga ta byłaby bardzo przyjemna. Niestety, minusem tutejszej pogody jest to złudne wrażenie, że jak świeci słońce, to będzie ciepło... Magda na szczęście założyła spodnie snowboardowe i porządną kurtkę, Tomek niestety ubrał się jak na letnią przejażdżkę...
Mimo wszystko staraliśmy się podziwiać piękne widoki, najpierw morze po prawej stronie, a później górskie krajobrazy i imponujące podniebne autostrady.


Gdy w końcu dotarliśmy do Passo del Turchino byliśmy oboje zmarznięci, Tomek natomiast podwójnie.
Passo del Turchino to skrzyżowanie drogi samochodowej (dokładniej tunelu o tej nazwie) z wiekowym górskim szlakiem Alta Via. Wybraliśmy właśnie to miejsce spośród wielu tras, gdyż idąc mogliśmy wyobrażać sobie jak wiele lat temu handlarze nosili tędy towary – podziwiamy ich:)
Zaczęliśmy szybko iść, mając nadzieję, że rozgrzejemy się ruchem, jednak głód sprawił, że rozgrzaliśmy się siedząc w słoneczku, popijając gorącą wodę z termosu i zajadając się focaccią:) W końcu ruszyliśmy.


Był to niezwykle przyjemny spacer pod górkę w jesiennym górskim lesie. Nie mieliśmy wyznaczonego żadnego celu, nie spieszyliśmy się. W końcu dotarliśmy do otwartej przestrzeni.


Po prawej stronie od szlaku zobaczyliśmy mały szczyt, na który oczywiście postanowiliśmy się wdrapać. Gdy na niego weszliśmy, za nim zobaczyliśmy drugi szczyt, nieco wyższy, na który również postanowiliśmy się wspiąć. Na samej górze widok był śliczny, ale i wiało bardzo mocno.


Położyliśmy się między krzakami i kamieniami, po czym zasnęliśmy na szczycie góry, oczywiście nastawiając budzik na 20 minut. Po drzemce wróciliśmy do skutera i pojechaliśmy do Campo Ligure.
Przeznaczyliśmy na tą wioskę dużo czasu, gdyż wszystkie przewodniki turystyczne rozpisują się o niej w samych superlatywach. Podobno można też tu świetnie zjeść, zaplanowaliśmy więc obiad w jednej z tradycyjnych trattorii. Niestety gdy dotarliśmy na miejsce była akurat przerwa obiadowa, która jak się okazało trwa tu od 12.30 do 16.30, a nie jak w większych miejscowościach do 14. obeszliśmy więc całe centrum i byliśmy niezwykle zawiedzeni, jedynym ładnym budynkiem okazały się ruiny zamku, a najciekawsze co nas spotkało to miejscowy kociak.



Mimo wszystko spacer był miły, znaleźliśmy też czynną kawiarnię i poszliśmy na lody. Wiecie jakie włosi robią lody?! To było coś niesamowitego, po prostu przepyszne! Przede wszystkim nie były tak mocno zmrożone jak nasze, nakładali je łopatką i dawali wielkie porcje za niską cenę. Zjedliśmy czekoladowe, orzechowe, mleczne i czekoladowo-orzechowe. Rewelacja! Po lodach wybiła 16, rozpoczęliśmy więc poszukiwanie restauracji – nadal chcieliśmy zjeść wymarzony obiad. Campo Ligure jest też jedną z tak zwanych Dolin Mleka, podobno można tu kupić lokalne produkty nabiałowe bardzo wysokiej jakości, od krów hodowanych w sposób tradycyjny. Oprócz restauracji szukaliśmy więc też sklepu z regionalnymi specjałami. Chodziliśmy od jednego miejsca do drugiego, pytaliśmy i bardzo się zawiedliśmy... Nikt nie słyszał tu o żadnej Dolinie Mleka, a gdy pytaliśmy o restaurację, powiedziano nam, że wszystko jest pozamykane poza sezonem i jak chcemy dobrze zjeść, to mamy jechać do Rossiglione (jedna wioska dalej). Pokręciliśmy się jeszcze trochę i stwierdziliśmy, że pojedziemy na obiad do Arenzano, gdyż widzieliśmy tam jedną trattorię wyglądającą nieźle.
Przed wyjazdem źle ubrany Tomek, biorąc pod uwagę to jak mocno zmarzł jadąc w tamtą stronę, zaopatrzył się w obszerną gazetę i poupychał ją sobie w nogawki, rękawy, ogólnie pod ubranie. Jest to stara i niezawodna metoda motocyklistów na nieprzewidziane zimno. W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy przez Masone, Tomek zauważył sklep spożywczy z ładną, wesołą krową wymalowaną na szybie. Zatrzymaliśmy się i znów zapytaliśmy o regionalne produkty (Masone również jest jedną z Dolin Mleka). Pani zupełnie nie wiedziała o co z tymi dolinami chodzi, ale okazało się, że sama ma krowę i produkuje sery. Oczywiście zanim kupiliśmy dała nam spróbować:) Przepyszny, kremowy twarożek ujął nasze kubki smakowe i kupiliśmy chyba z pół kilo:) Uśmialiśmy się potwornie, bo z każdym krokiem Tomkowi wychodziły gazety spod ubrań:)
Dojechaliśmy do Arenzano i udaliśmy się do trattorii licząc na wymarzony posiłek. Tradycyjne trattorie są odpowiednikiem naszych barów mlecznych, z tą różnicą, że podaje się w nich pyszne jedzenie i nierozgotowany makaron. Wystrój jest prosty, obrusy najczęściej kraciaste, bez zbędnych ozdób. Menu zwykle składa się z kilku dań, gdyż tylko kilka można przygotować na świeżo:) Niestety jedynym dostępnym daniem wegetariańskim było pesto a'la Genovese, pyszne, ale i dobrze przez nas znane.
Gdy wróciliśmy do kampera Magda była zupełnie zmarznięta, dziwne, że nie rozgrzała się podczas obiadu. Pojawiły się też u niej pierwsze objawy przeziębienia pęcherza, dostała więc gorący termofor i poszła niezwłocznie do łóżka. Tomek przed snem poszedł jeszcze na długi spacer ze stęsknioną Collette.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz