Zdjęcie ze strony www.summitpost.org
Przestudiowaliśmy dostępne opcje i wybraliśmy trasę numer 1 oznaczoną jako elementary/easy (początkujący/łatwy) prowadzącą na najwyższy szczyt Punta Cermenati 1875m.n.p.m. i przeznaczoną na 3,5 do 4 godzin w jedną stronę. Zaczęło się bardzo malowniczo, trasa z początku też nie była trudna, więc z zapałem maszerowaliśmy pod górkę kamienistą drogą.
Raz po raz robiliśmy sobie przerwę, gdyż nasze organizmy nie przyzwyczajone do maszerowania szybko się męczyły. Po jakimś czasie krajobraz zmienił się na leśny
Minęliśmy też pierwsze schronisko i kilka chat, w których mieszkają miejscowi górale. Nieopodal jednej z nich dostrzegliśmy nawet górskie koniki pasące się między drzewami! Gdy wyszliśmy z lasu widok okazał się jeszcze bardziej imponujący, a przed nami pokazały się skały.
I tu skończyła się spokojna leśna wędrówka, rozpoczęła się wyprawa iście górska. Gdyby nie nasze super profesjonalne obuwie nigdy nie dali byśmy rady wejść po gładkich skałach.
Byliśmy bardzo zdziwieni widząc takie podejścia na łatwej trasie, jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co nas czeka za następnym kamieniem. Każde kolejne podejście wzbudzało nasze pytania „czy my jesteśmy na pewno na szlaku?”
Widoki robiły się coraz piękniejsze wraz z naszym pięciem się w górę. Pogoda nam wyjątkowo dopisała – wczoraj niebo nie było bezchmurne.
Nie możemy powiedzieć, że było łatwo, ta trasa okazała się dla nas niezłym wyzwaniem. Gdy kompletnie zlani potem kolejny raz zatrzymaliśmy się na odpoczynek, odwiedził nas pewien ciekawy osobnik, który tak nas polubił, że latał wokół nas kilkanaście minut, gdy my odżywialiśmy nasze ciała pysznym jedzonkiem.
Gdy ponownie ruszyliśmy w drogę stromość szlaku przeszła nasze wszelkie wyobrażenia! Przecież wspinaliśmy się po niemalże pionowych skalistych ścianach!
Nie wspominając o wąskich ścieżynkach prowadzących tuż przy przepaści – nie chcemy myśleć o tym, co by się stało, gdyby ktoś się potknął... Czuliśmy wdzięczność do pani w informacji turystycznej, która doradziła nam zabranie kasków, jednak zapewniamy Was, że kaski w przypadku potknięcia by nam nie pomogły.
Gdy w końcu wspięliśmy się na górę nasze zadowolenie nie znało granic!
Byliśmy wykończeni! Padliśmy na trawę niczym dwa trupki i dopiero po dobrych dwudziestu minutach zabraliśmy się za pożeranie zapasów, które tak mozolnie wnosiliśmy na szczyt. Ku naszemu zdziwieniu wcale nie byliśmy tak głodni jak się spodziewaliśmy.
Musieliśmy się niestety spieszyć, gdyż dochodziła 16, a trzeba było jeszcze zejść przed zmrokiem. Chcieliśmy jeszcze skorzystać z toalety... Zobaczyliśmy znak WC kierujący nas za kolejną skałę, Tomek zażartował sobie, że pewnie jest to wychodek nad urwiskiem... Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się to prawdą! Korzystanie z takiej toalety jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju, każdy musi spróbować sam!
Zaczęliśmy więc schodzić. Po krótkim czasie Magdę zaczęły boleć stawy – zdecydowanie gorzej jej się schodziło niż wchodziło. Wcześniej zaobserwowaliśmy, że wszyscy mijający nas ludzie, którzy wyglądali na dość doświadczonych tak jakby zbiegali z góry, zamiast z niej schodzić. My również postanowiliśmy spróbować – okazało się, że zbiega się dużo łatwiej, do tego jakoś Magdy stawy lepiej znosiły miękkie skoki niż twarde kroki.
Niestety wraz z przebytymi metrami w dół, stawy dawały coraz bardziej o sobie znać. Robiliśmy przerwy, jednak pomagały one tylko na krótko. Do tego, gdy byliśmy już naprawdę blisko końca trasy, zaczęło robić się ciemno... Ostatni odcinek prowadził przez las, Magda już ledwo powstrzymywała płacz z bólu, zmrok zapadał coraz szybciej... W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że pomyliliśmy drogę. Magda zebrała ostatnie rezerwy sił, wiedząc, że musi iść dalej, Tomek wziął od niej plecak. Po około pół godziny błądzenia po lesie w końcu znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą na parking. Gdy stres i napięcie odrobinę opadły (nie groziło nam już nocowanie w lesie w górach) Magdzie puściły wszystkie hamulce – zaczęła trząść się i płakać z bólu, a przed nami była jeszcze długa trasa skuterem do kampera... Udało się jakoś założyć ciepłe ciuchy i pierwszy raz od dawna Tomek zasiadł jako kierowca naszego Oliviera. Magda znów zmobilizowała siły udało nam się dotrzeć do domu, choć nie obyło się bez błądzenia (trafiliśmy na jakiś trzykilometrowy tunel, który wywiózł nas nie wiadomo gdzie). Po zejściu ze skutera łzy znów lały się z oczu Magdy, gdyż okazało się, że ledwo może stać, a chodzenie wydaje się być niemożliwe. Tomek ignorując nadchodzący ból głowy ruszył do ratunku, najszybciej i najłatwiej było Magdę położyć na podłodze na karimatach. Do tego ogrzewanie na maksimum i wiele warstw koców i płaszczy, gdyż Magda miała drgawki prawdopodobnie częściowo z zimna, a częściowo z szoku organizmu. Po takiej terapii połączonej z termoforem i późniejszym moczeniem nóg w gorącej wodzie Magda dała radę wstać i pójść pod gorący prysznic, a potem do łóżka. Tomek w obawie przed atakiem migreny zmuszony był wziąć przeciwbólowe (na szczęście pomogły) i miał jeszcze na tyle siły, żeby wykonać planowane oczyszczanie zbiornika wodnego (trzeba było wlać specjalny płyn na noc).
Gdy myśleliśmy wcześniej o naszej wyprawie, jako niedoświadczeni wędrowcy nie sprawdziliśmy jaką wysokość przyjdzie nam pokonać. Wiedzieliśmy, że szczyt jest na 1875m.n.p.m., jednak na jakiej wysokości rozpoczynaliśmy? Otóż kochani, nasz skuter zostawiliśmy na 603m.n.p.m., czyli pokonaliśmy dzisiaj 1272 metry w górę! Tak więc wygląda alpejskie elementary/easy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz