sobota, 22 października 2011

Można dostać choroby morskiej...

Po tym jak poprzedniego wieczora padliśmy ze zmęczenia jak trupki, dzisiaj rano obudziły nas pędzące pojazdy, które pomijając hałas, swoją prędkością powodowały takie zawirowania powietrza, że kamper za każdym razem bujał się potwornie – cóż dla odmiany mamy okropne miejsce parkingowe;) Dzionek spędziliśmy w środku naszego domku (w okolicy nie było i tak żadnego miłego miejsca), Tomek uczył się z zapałem włoskiego, Magda pracowała na komputerze.
Do miasta wybraliśmy się bardzo wcześnie, na szczęście – gdyż dojazd zajął nam ponad godzinę. Po pierwsze było bardzo daleko, a po drugie skuter co chwilę odmawiał dalszej jazdy i trzeba było czekać, aż zmieni zdanie. W końcu dojechaliśmy na wcześniej upatrzony plac i mogliśmy rozpocząć występy. Postanowiliśmy zmienić dotychczasową taktykę i dostosować ją do panujących tu warunków. Przede wszystkim wiatr i ziąb bardzo mocno poganiał przechodniów, nie mieli oni więc ochoty zatrzymywać się na dłużej niż dwie minuty, po prostu marzli. Zrobiliśmy kilka występów, ale bardzo krótkich (do trzech minut) składających się jedynie z wyjścia na hula hop. Odbiór publiczności był bardzo pozytywny, reagowali dużo przyjemniej niż w Lecco, poznaliśmy też kilka bardziej i mniej ciekawych osób;)
Zimno było potwornie, na szczęście skuter tym razem nie marudził za bardzo. W drodze powrotnej zaopatrzyliśmy się w mnóstwo włoskich wypieków w nocnej piekarni, więc kolację mieliśmy zapewnioną.
Nie zwlekaliśmy niepotrzebnie z wyjazdem, mieliśmy dość tego miejsca i z ulgą niezwłocznie wyjechaliśmy do Arenzano – Magda skuterem, a Tomek kamperem. Zatrzymaliśmy się na chwilę na płatnym (w dzień) parkingu, żeby Magda mogła pojeździć trochę i poszukać jakiegoś odpowiedniego dla nas miejsca – znalazła takie po dość długich poszukiwaniach, wydaje się być idealne, ale jak naprawdę wygląda zobaczymy dopiero rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz