poniedziałek, 31 października 2011

Komu wystaje gazeta?


Nadszedł długo oczekiwany dzień kolejnej wyprawy na wycieczkę, zebraliśmy się więc po śniadaniu do centrum i kupiliśmy sobie włoskie wypieki na drogę. Plan był taki, żeby wjechać skuterem na wysokość 532m.n.p.m. i rozpocząć wyprawę od długiego spaceru wzdłuż Alta Via, a później pojechać na obiad do wioski Campo Ligure, która podobno jest jedną z najpiękniejszych wsi we Włoszech. Słońce świeciło pięknie, więc już sama wycieczka do piekarni była przyjemna:)



Wskoczyliśmy pełni entuzjazmu na skuter i ruszyliśmy, mieliśmy przed sobą ponad 20 kilometrów, najpierw wzdłuż wybrzeża, a później krętymi drogami górskimi. Gdyby nie mrożący wiatr, droga ta byłaby bardzo przyjemna. Niestety, minusem tutejszej pogody jest to złudne wrażenie, że jak świeci słońce, to będzie ciepło... Magda na szczęście założyła spodnie snowboardowe i porządną kurtkę, Tomek niestety ubrał się jak na letnią przejażdżkę...
Mimo wszystko staraliśmy się podziwiać piękne widoki, najpierw morze po prawej stronie, a później górskie krajobrazy i imponujące podniebne autostrady.


Gdy w końcu dotarliśmy do Passo del Turchino byliśmy oboje zmarznięci, Tomek natomiast podwójnie.
Passo del Turchino to skrzyżowanie drogi samochodowej (dokładniej tunelu o tej nazwie) z wiekowym górskim szlakiem Alta Via. Wybraliśmy właśnie to miejsce spośród wielu tras, gdyż idąc mogliśmy wyobrażać sobie jak wiele lat temu handlarze nosili tędy towary – podziwiamy ich:)
Zaczęliśmy szybko iść, mając nadzieję, że rozgrzejemy się ruchem, jednak głód sprawił, że rozgrzaliśmy się siedząc w słoneczku, popijając gorącą wodę z termosu i zajadając się focaccią:) W końcu ruszyliśmy.


Był to niezwykle przyjemny spacer pod górkę w jesiennym górskim lesie. Nie mieliśmy wyznaczonego żadnego celu, nie spieszyliśmy się. W końcu dotarliśmy do otwartej przestrzeni.


Po prawej stronie od szlaku zobaczyliśmy mały szczyt, na który oczywiście postanowiliśmy się wdrapać. Gdy na niego weszliśmy, za nim zobaczyliśmy drugi szczyt, nieco wyższy, na który również postanowiliśmy się wspiąć. Na samej górze widok był śliczny, ale i wiało bardzo mocno.


Położyliśmy się między krzakami i kamieniami, po czym zasnęliśmy na szczycie góry, oczywiście nastawiając budzik na 20 minut. Po drzemce wróciliśmy do skutera i pojechaliśmy do Campo Ligure.
Przeznaczyliśmy na tą wioskę dużo czasu, gdyż wszystkie przewodniki turystyczne rozpisują się o niej w samych superlatywach. Podobno można też tu świetnie zjeść, zaplanowaliśmy więc obiad w jednej z tradycyjnych trattorii. Niestety gdy dotarliśmy na miejsce była akurat przerwa obiadowa, która jak się okazało trwa tu od 12.30 do 16.30, a nie jak w większych miejscowościach do 14. obeszliśmy więc całe centrum i byliśmy niezwykle zawiedzeni, jedynym ładnym budynkiem okazały się ruiny zamku, a najciekawsze co nas spotkało to miejscowy kociak.



Mimo wszystko spacer był miły, znaleźliśmy też czynną kawiarnię i poszliśmy na lody. Wiecie jakie włosi robią lody?! To było coś niesamowitego, po prostu przepyszne! Przede wszystkim nie były tak mocno zmrożone jak nasze, nakładali je łopatką i dawali wielkie porcje za niską cenę. Zjedliśmy czekoladowe, orzechowe, mleczne i czekoladowo-orzechowe. Rewelacja! Po lodach wybiła 16, rozpoczęliśmy więc poszukiwanie restauracji – nadal chcieliśmy zjeść wymarzony obiad. Campo Ligure jest też jedną z tak zwanych Dolin Mleka, podobno można tu kupić lokalne produkty nabiałowe bardzo wysokiej jakości, od krów hodowanych w sposób tradycyjny. Oprócz restauracji szukaliśmy więc też sklepu z regionalnymi specjałami. Chodziliśmy od jednego miejsca do drugiego, pytaliśmy i bardzo się zawiedliśmy... Nikt nie słyszał tu o żadnej Dolinie Mleka, a gdy pytaliśmy o restaurację, powiedziano nam, że wszystko jest pozamykane poza sezonem i jak chcemy dobrze zjeść, to mamy jechać do Rossiglione (jedna wioska dalej). Pokręciliśmy się jeszcze trochę i stwierdziliśmy, że pojedziemy na obiad do Arenzano, gdyż widzieliśmy tam jedną trattorię wyglądającą nieźle.
Przed wyjazdem źle ubrany Tomek, biorąc pod uwagę to jak mocno zmarzł jadąc w tamtą stronę, zaopatrzył się w obszerną gazetę i poupychał ją sobie w nogawki, rękawy, ogólnie pod ubranie. Jest to stara i niezawodna metoda motocyklistów na nieprzewidziane zimno. W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy przez Masone, Tomek zauważył sklep spożywczy z ładną, wesołą krową wymalowaną na szybie. Zatrzymaliśmy się i znów zapytaliśmy o regionalne produkty (Masone również jest jedną z Dolin Mleka). Pani zupełnie nie wiedziała o co z tymi dolinami chodzi, ale okazało się, że sama ma krowę i produkuje sery. Oczywiście zanim kupiliśmy dała nam spróbować:) Przepyszny, kremowy twarożek ujął nasze kubki smakowe i kupiliśmy chyba z pół kilo:) Uśmialiśmy się potwornie, bo z każdym krokiem Tomkowi wychodziły gazety spod ubrań:)
Dojechaliśmy do Arenzano i udaliśmy się do trattorii licząc na wymarzony posiłek. Tradycyjne trattorie są odpowiednikiem naszych barów mlecznych, z tą różnicą, że podaje się w nich pyszne jedzenie i nierozgotowany makaron. Wystrój jest prosty, obrusy najczęściej kraciaste, bez zbędnych ozdób. Menu zwykle składa się z kilku dań, gdyż tylko kilka można przygotować na świeżo:) Niestety jedynym dostępnym daniem wegetariańskim było pesto a'la Genovese, pyszne, ale i dobrze przez nas znane.
Gdy wróciliśmy do kampera Magda była zupełnie zmarznięta, dziwne, że nie rozgrzała się podczas obiadu. Pojawiły się też u niej pierwsze objawy przeziębienia pęcherza, dostała więc gorący termofor i poszła niezwłocznie do łóżka. Tomek przed snem poszedł jeszcze na długi spacer ze stęsknioną Collette.

niedziela, 30 października 2011

Słoń Trąbalski

Zupełnie zapomnieliśmy napisać Wam dlaczego od tygodnia nie występujemy. Otóż proces ten następował stopniowo, a zaczęło się od tego, że przyjechaliśmy do Arenzano, spokojnego miasteczka o leniwej atmosferze. Był początek tygodnia i stwierdziliśmy, że nie ma sensu przygotowywać się do występów godzinę, jechać do miasta po to, żeby w poniedziałkowy wieczór występować dla kilku osób, które przypadkowo znajdą się na deptaku. Zarobilibyśmy dosłownie kilka euro, a do tego byśmy pewnie zmarzli. Ustaliliśmy, że trochę się rozluźnimy, odpoczniemy, zajmiemy innymi sprawami, a za występy zabierzemy się w weekend. Tak się rozluźniliśmy, że dopiero w czwartek poszliśmy na komisariat policji, żeby uzyskać informacje na temat legalności występów. Łamanym włoskim, przy pomocy słownika wbudowanego w telefon dowiedzieliśmy się, że trzeba napisać petycję do burmistrza, a na odpowiedź czeka się miesiąc... Nasze występy w weekend były więc skreślone, zwłaszcza że nie mieliśmy najmniejszej ochoty wyjeżdżać z Arenzano. Tak więc minął weekend:)
Jeśli chodzi o dzisiejszy dzień... Wszyscy pewnie wiedzieli, że dziś w nocy cofamy czas, wszyscy oprócz nas, dlatego też, gdy Tomek przyjechał na 9 do pralni samoobsługowej okazało się, że ma do zagospodarowania godzinkę:) Kiedy Tomek siedział na plaży wykorzystując wolny czas, Magda dopiero wstawała również nie świadoma, że zegarek sam się przestawił i śpi o godzinę dłużej.
Po powrocie z pralni i rozwieszeniu prania na naszym opuszczonym placu zabaw popołudnie minęło nam na różnych zajęciach, jak nauka, jedzenie, odpoczynek:) Na wieczór Magda pojechała do miasta skorzystać z internetu, a Tomek w tym czasie majsterkował usprawniając wnętrze naszego domku. Jutro wybieramy się na wycieczkę górsko-miejską, ale o tym jutro:)

sobota, 29 października 2011

Jak Tarkan

Za nami kolejny dzień wypełniony pracą, nauką języków, treningami, scrabblami i pysznym jedzeniem:) Z ciekawszych rzeczy Tomek rozpoczął naukę tańca orientalnego, a Magda odnowiła swoje hula treningowe, które teraz jest bardzo wesołe i kolorowe.

piątek, 28 października 2011

Igła

Tuż po śniadaniu Magda musiała zrobić kotu zastrzyk, wprawdzie był to tylko zastrzyk podskórny, ale Magda dawno tego nie robiła, więc nie obyło się bez stresu. Truskawa był w pewnym momencie tak wściekły, że trzeba było zrobić przerwę i spróbować po chwili, na szczęście ostatecznie się udało (mamy nadzieję, że jutro pójdzie gładko). Oprócz pracy i nauki Magda dzisiaj przespała pół dnia, a Tomek pojechał na internet, który nieoczekiwanie zniknął (może ktoś się zorientował...). Magda, gdy w końcu się obudziła dokończyła ostatecznie dwunastogłowicowe hula hop i kontynuowała przerabianie wachlarzy, a Tomek naprawił stare głowice – w ten sposób hula jest już w pełni sprawne i gotowe do występów.


Trzeba było też niestety posprzątać pod stołem po kocie... Próbowaliśmy uczyć się razem matematyki, ale Tomek za bardzo przysypiał, więc zabraliśmy się za wybieranie trasy na wędrówkę. Tak, mamy zamiar niedługo wybrać się na kolejną górska wędrówkę, ale nie martwcie się, tym razem z większą rozwagą wybierzemy szlak.

czwartek, 27 października 2011

Wszyscy wiedzą gdzie jest pan doktor

O godzinie 9 gdy otworzono centrum informacji turystycznej Magda dowiedziała się gdzie jest weterynarz – na szczęście pani również jest właścicielką kota, poleciła więc najlepszego lekarza w miasteczku i umówiła nas od razu na wizytę na godzinę 10. Pan doktor okazał się być rewelacyjny! Wprawdzie słabo mówił po angielsku, ale nie przeszkodziło mu to z pełną troską i profesjonalizmem zająć się Truskawą. Zbadaliśmy krew i mocz, kot został dokładnie obejrzany i została postawiona diagnoza – zapalenie pęcherza, nerki zdrowe. Truskawuś dostał antybiotyk (Magda będzie teraz codziennie dawać mu zastrzyki) i specjalną karmę weterynaryjną, będzie zdrowy za kilka dni:) Przy okazji poprosiliśmy o zapisanie tabletek ziołowych dla Collette, które pozwolą jej spokojnie spać podczas podróży – ona się bardzo stresuje za każdym razem gdy gdzieś jedziemy.
Z ulgą wróciliśmy do kampera, po czym poszliśmy na spacer po mieście – Magda nie czuła się najlepiej, gdyż wykończył ją stres, więc nie chcieliśmy zabierać się za nic poważnego.



Chcieliśmy iść na lody i tu spotkała nas ciekawa sytuacja. Weszliśmy do lodziarni i gdy chcieliśmy zabrać się za kupowanie, właściciel uprzejmie nas poinformował, że lody są stare i nie może nam ich sprzedać. Przeprosił nas bardzo i zaprosił jutro, gdy lody będą świeże.
Po przechadzce Magda wzięła komputer i poszła poszukać jakiegoś źródła internetu. Udało jej się znaleźć niezabezpieczoną sieć z całkiem przyzwoitym zasięgiem, z której nawet zdążyła skorzystać siedząc po turecku na chodniku:) Postanowiliśmy wrócić tu na internet wieczorem, a tymczasem przenieść się na wcześniej upatrzony darmowy parking, który był dość obskurny, ale za to blisko wspaniałej plaży, na której zgodnie z naszymi zwyczajami ucięliśmy sobie drzemkę z widokiem na miasto;)


Pouczyliśmy się jeszcze razem matematyki i pojechaliśmy znów do centrum – chcieliśmy ustawić się kamperem tak, żeby łapać darmową sieć będąc w środku. Niestety wszystkie miejsca parkingowe były zajęte, postanowiliśmy więc pójść do pobliskiej restauracji na pyszną pizzę, dzięki czemu mieliśmy nieograniczoną ilość prądu i internet. Magda siedziała przed komputerem aż do zamknięcia restauracji, a Tomek w tym czasie wpadł w ciąg dalszy szału sprzątania i doprowadził do błysku kuchnię. Późno w nocy wróciliśmy na nasz spokojny parking w dżungli, Magda jeszcze pracowała, a Tomek poszedł wcześniej spać.

środa, 26 października 2011

Miaaau!

Świecące od rana słońce wprawiło nas w rewelacyjne nastroje, Tomek nawet zabrał się za gotowanie pysznego śniadania, niestety w środku smażenia cebulki skończył się gaz... Mamy więc teraz włoski reduktor i jedną z naszych starych butli na miejscu pasażera w kabinie kierowcy...
Dzień spędziliśmy jak zwykle pracowicie – Tomek sprzątał w domu, a Magda oklejała hula hop i dorabiała miękkie rączki do wachlarzy. Gdy praca nam się trochę znudziła pojechaliśmy razem do największego miejscowego sklepu, żeby odkryć asortyment bio włoskich serów – mozzarella, parmezan i kilka innych, mniej znanych pyszności. Przez ostatni czas byliśmy prawie weganami, gdyż jedyne bio produkty nabiałowe dostępne w sklepach to były jajka. Po powrocie zjedliśmy więc świąteczną kolację i wróciliśmy do sprzątania domu (po deszczu zawsze jest co sprzątać w kamperze).
W pewnym momencie zauważyliśmy, że Truskawa kilka razy pod rząd w bardzo krótkich odstępach czasu poszedł do kuwety. U Magdy od razu zaświeciła się czerwona lampka, a gdy po chwili kot został przyłapany na próbie nasikania na kanapę, wiadomo było o co chodzi – prawdopodobnie rozchorował się na pęcherz lub nerki. Obserwowaliśmy go bardzo uważnie przez jakiś czas, co zaowocowało pobraniem próbki moczu do analizy, gdyż jutro z samego rana na pewno pojedziemy do weterynarza. Bardzo się martwimy, gdyż choroby układu moczowego u kotów są szczególnie niebezpieczne... Zwłaszcza nerki... Magda tak się zdenerwowała, że nie mogła już nic pożytecznego dzisiaj zrobić, pojechaliśmy więc na parking w centrum, gdyż rano nasz plac będzie tak bardzo zastawiony samochodami, że nie będziemy mogli wyjechać. Przed pójściem spać Tomek wyniósł poduchy od kanap do kabiny kierowcy, którą szczelnie zamknął. Nasz Truskawuś zwykle jest bardzo czysty i praktycznie nigdy nie zdarza mu się załatwiać poza kuwetą, jednak chory kot kojarzy kuwetę z bólem, szuka więc innego miejsca w nadziei, że tam nie będzie bolało... Biedaczek:(


wtorek, 25 października 2011

Shimmy cha cha

Padać zaczęło już w nocy i lało przez cały dzień. Nie żeby to był jakiś tam deszczyk, zwykła porządna ulewa. Niestety Tomek zmuszony był jechać do tej drogiej kafejki internetowej, gdyż dziś był ostatni dzień na przedłużenie naszej polisy ubezpieczeniowej. Przy okazji próbował się dowiedzieć czegoś więcej na temat gazu – otóż jedyną opcją dla nas możliwą jest kupienie włoskiej butli i nowego reduktora, żeby butla pasowała do naszego systemu. Na razie gaz jeszcze nam się nie skończył, więc poczekamy – może znajdzie się jakieś lepsze rozwiązanie.
Z powodu deszczu najbardziej cierpi Collette, która nie może wylegiwać się na dworze, tylko musi leżeć w przejściu ciągle narażona na podeptanie. Magdzie było ciągle zimno, więc zamiast włączyć ogrzewanie (oszczędzamy gaz) przez cały dzień trenowała ruchy z tańca brzucha, które pozwalały jej się odrobinę rozgrzać. Gdyby ktoś spojrzał na naszego kampera dzisiejszego dnia zapewne wybuchnąłby śmiechem – na podłodze duży czarny pies, obok dziewczyna ćwicząca shimmy w szaliku i nausznikach, a w kuchni facet przygotowujący obiad lub herbatę, do tego leniwy śpiący kot rozwalony na środku stołu. Na szczęście prognozy przewidują poprawę pogody, co potwierdza fakt, że wieczorem przestało padać:)

poniedziałek, 24 października 2011

Widmo raw food przed nami

Niestety gdy wstaliśmy dziś rano okazało się, że jest naprawdę zimno. Tomek pojechał do informacji turystycznej, żeby dowiedzieć się gdzie tu można napełnić butle gazowe i podłączyć się do internetu. Niestety obie rzeczy okazują się być problemem: jedyny internet oficjalnie dostępny jest w kafejce internetowej za 6 euro za godzinę (!), a butli gazowych nie napełniają, ponadto włoski system podłączania gazu jest inny niż niemiecki, nie możemy więc nawet wymienić butli na pełną. Magda przez większość dnia pracowała, po południu pouczyliśmy się wspólnie matematyki i kręcenia poi, a wieczorem zagraliśmy w scrabble:)

niedziela, 23 października 2011

A może własna góra?

Parking okazał się być bardzo przyzwoity, jest to duży plac otoczony zielenią, która częściowo wygląda jak w dżungli:)


Wykorzystując w końcu dostępną przestrzeń Tomek zabrał się za rozgrzebywanie skutera, a Magda za treningi, których bardzo jej ostatnio brakowało.


Odkryliśmy też przejście do zapomnianego i porzuconego placu zabaw, połączonego z czymś na kształt mini parku. Miejsce jest niezwykłe, gdyż plac jest zachowany w świetnym stanie – dlaczego więc został opuszczony...?



Jak tylko skuter był już po remoncie wybraliśmy się do miasta zobaczyć gdzie w zasadzie jesteśmy:) Miasteczko jest naprawdę urocze, przespacerowaliśmy się po promenadzie i objechaliśmy całe centrum.




Oglądając mapę Arenzano przez szybę zamkniętej informacji turystycznej odkryliśmy, że jest jeszcze druga część miasta, tylko ciężko do niej dojechać – trzeba było wjechać w małą uliczkę tuż przy porcie. Podekscytowani wskoczyliśmy na skuter i pomknęliśmy pod górę, zatrzymując się oczywiście by podziwiać piękne widoki:)




Długa droga doprowadziła nas do szlabanu, który był wjazdem na prywatne pole golfowe... Jak w takim razie mamy dojechać do tej tajemniczej części miasta? Wróciliśmy do portu, gdzie próbowaliśmy przejechać wzdłuż wybrzeża, jednak droga okazała się zamknięta dla samochodów (i skuterów też).


Port w Arenzano jest podobno jednym z większych centrów nurkowych we Włoszech, jeśli jest się doświadczonym nurkiem można tu zwiedzać zatopiony wrak statku oddalony jakiś kilometr od brzegu. Może kiedyś...:)
Przespacerowaliśmy się trochę odkrywając zaciszną plażę na której zrobiliśmy sobie drzemkę (szum fal idealnie wprowadza człowieka w stan alfa).


Przy plaży rosną takie dziwne kaktusy, z których spadają owoce... Może ktoś wie co to jest?


Kombinując jak tu się dostać do tej części, która na mapie wyglądała na równie dużą co odkryte przez nas centrum, objechaliśmy wszystko dużym łukiem i dojechaliśmy do wybrzeża z drugiej strony góry. Niestety od tej strony do portu nie dało się dojechać, gdyż droga znów była zamknięta, jako wjazd na prywatną posesję. Oznacza to tyle, że całe wzgórze, jest prywatną własnością, szok. Przy okazji odkryliśmy wspaniałe miejsce parkingowe przy samym morzu, za boiskiem piłkarskim. Teoretycznie jest tam zakaz wjazdu dla pojazdów tak wysokich jak nasz, jednak w praktyce nikt tu tego prawa nie wprowadza w życie, przynajmniej nie poza sezonem, planujemy się tu przenieść prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
Jak już zapędziliśmy się tak daleko, postanowiliśmy zobaczyć co jest jeszcze dalej. Arenzano w tym miejscu się kończy i od razu zaczyna się kolejna miejscowość, Cogoleto, której dużą część objechaliśmy. Gdy słońce już zaszło zrobiło się natychmiast dużo zimniej, głodni i zmarznięci wróciliśmy do domu (naprawianie skutera niestety nie pomogło), by wieczorem w ciepełku pouczyć się razem niemieckiego i rytmiki. Później jeszcze wybraliśmy się na wyprawę kamperem po zapas wody, a Magda pracowała do drugiej w nocy, gdy Tomek już smacznie spał.

sobota, 22 października 2011

Można dostać choroby morskiej...

Po tym jak poprzedniego wieczora padliśmy ze zmęczenia jak trupki, dzisiaj rano obudziły nas pędzące pojazdy, które pomijając hałas, swoją prędkością powodowały takie zawirowania powietrza, że kamper za każdym razem bujał się potwornie – cóż dla odmiany mamy okropne miejsce parkingowe;) Dzionek spędziliśmy w środku naszego domku (w okolicy nie było i tak żadnego miłego miejsca), Tomek uczył się z zapałem włoskiego, Magda pracowała na komputerze.
Do miasta wybraliśmy się bardzo wcześnie, na szczęście – gdyż dojazd zajął nam ponad godzinę. Po pierwsze było bardzo daleko, a po drugie skuter co chwilę odmawiał dalszej jazdy i trzeba było czekać, aż zmieni zdanie. W końcu dojechaliśmy na wcześniej upatrzony plac i mogliśmy rozpocząć występy. Postanowiliśmy zmienić dotychczasową taktykę i dostosować ją do panujących tu warunków. Przede wszystkim wiatr i ziąb bardzo mocno poganiał przechodniów, nie mieli oni więc ochoty zatrzymywać się na dłużej niż dwie minuty, po prostu marzli. Zrobiliśmy kilka występów, ale bardzo krótkich (do trzech minut) składających się jedynie z wyjścia na hula hop. Odbiór publiczności był bardzo pozytywny, reagowali dużo przyjemniej niż w Lecco, poznaliśmy też kilka bardziej i mniej ciekawych osób;)
Zimno było potwornie, na szczęście skuter tym razem nie marudził za bardzo. W drodze powrotnej zaopatrzyliśmy się w mnóstwo włoskich wypieków w nocnej piekarni, więc kolację mieliśmy zapewnioną.
Nie zwlekaliśmy niepotrzebnie z wyjazdem, mieliśmy dość tego miejsca i z ulgą niezwłocznie wyjechaliśmy do Arenzano – Magda skuterem, a Tomek kamperem. Zatrzymaliśmy się na chwilę na płatnym (w dzień) parkingu, żeby Magda mogła pojeździć trochę i poszukać jakiegoś odpowiedniego dla nas miejsca – znalazła takie po dość długich poszukiwaniach, wydaje się być idealne, ale jak naprawdę wygląda zobaczymy dopiero rano.

piątek, 21 października 2011

Obolałe pupy

Jak cudownie jest obudzić się o świcie w takim miejscu!





Wstaliśmy jak nowo narodzeni, wdychając świeże morskie powietrze niezwłocznie ruszyliśmy do działania. Planowaliśmy znaleźć jakiś spokojny parking w małej miejscowości Arenzano oddalonej kilka kilometrów od Genui. Jednak szukając jakiegokolwiek miejsca (byle z widokiem na morze) dojechaliśmy do Genui i stwierdziliśmy, że skoro już tu jesteśmy to spróbujemy. Z parkingiem problem jest tu potworny, ledwo udało nam się coś znaleźć jak się później okazało w dzielnicy portowej 15 kilometrów od centrum... Jechaliśmy więc te 15 kilometrów naszym Oliverem, który wyjątkowo rzadko gasł, ale zimno było okropnie! Magda na szczęście założyła swoje spodnie snowboardowe i zimową kurtkę (pomogło ale nie na długo), Tomek natomiast zmarzł niemiłosiernie. W centrum udaliśmy się do informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się wszystkiego od przemiłej pani mówiącej dobrze po angielsku. Okazało się więc, że występy są legalne bez pozwolenia, jednak tylko do godziny 19.30 i pod warunkiem, że nie zajmuje się więcej niż 2 m kwadratowe, pani poleciła nam też parking na drugim końcu miasta. Postanowiliśmy przespacerować się po mieście i poszukać dobrych miejsc do pokazów.
Część centrum zwana starym portem jest zadbana i odnowiona, można spokojnie przechadzać się wzdłuż wybrzeża. Niestety wieje tu tak mocno, że o żadnych pokazach nie ma nawet mowy.



Jak się pójdzie w głąb lądu klimat zmienia się diametralnie: wąskie uliczki, większość z nich bardzo ciemna, nawet główny deptak nie jest szerszy od zwykłej jednokierunkowej. Nie mówiąc już o małych placach przed zabytkowymi budynkami – nie ma mowy żeby dało się tu rozkręcić płonące hula hop... Niektóre z tych uliczek są wręcz przygnębiające, zwłaszcza jak się pomyśli, że tam mieszkają ludzie...



Spacerując można natrafić na różne sklepy, na przykład z regionalną żywnością.


Są również sklepiki specjalizujące się z sprzedaży focaccii, jest to przepyszny(!) regionalny wypiek, coś pomiędzy chlebkiem a spodem od pizzy, z dużą ilością oliwy.
Po jakimś czasie doszliśmy do ładniejszej części centrum, gdzie zrobiło się troszkę bardziej przestronnie.


Znaleźliśmy nawet plac przy ogromnym pomniku, gdzie dało by się zrobić pokaz, niestety nie ma tam żadnych restauracji ani kawiarni.
Po zwiedzaniu starego miasta pojechaliśmy sprawdzić miejsce do parkowania polecane przez panią z informacji turystycznej. Jadąc tak wzdłuż wybrzeża dotarliśmy na małą plażę w dawnej wiosce rybackiej, będącej obecnie częścią przedmieścia Genui.


Tomek jako pasażer nawdychał się spalin skutera, co w połączeniu z porannym przemarznięciem poskutkowało jego średnim samopoczuciem. W tym uroczym miejscu ucięliśmy sobie na plaży krótką drzemkę, która w pełni zregenerowała nas oboje, dlatego też nie zwlekając ruszyliśmy dalej szukać miejsca parkingowego i przy okazji zwiedzać:)



Nasze poszukiwania były bezowocne, jedyne możliwości postoju to zaparkowanie wzdłuż drogi. Po 7 godzinach jeżdżenia po mieście wróciliśmy głodni i z obolałymi pupami do kampera, na szczęście po drodze zrobiliśmy zakupy, więc posiłek był możliwy szybko, jednak na kolejną wyprawę do miasta w celu występów nie było już ani czasu, ani sił.
Postanowiliśmy zostać tu jeden dzień, zrobić pokazy w sobotę i wyjechać do Arenzano.

czwartek, 20 października 2011

Głupi ma zawsze szczęście

Z samego rana wyruszyliśmy do miasta w celu zbadania sprawy legalności naszych występów. Oprócz tego, że skuter zgasł nam kilka razy (teraz tak jest cały czas, po chwili zwykle można jechać dalej) oraz tego, że Tomek był nieco przestraszony tym jak Magda jeździ:) dojechaliśmy szczęśliwie.


Jak zwykle z urzędu zostaliśmy odesłani na policję, gdzie dowiedzieliśmy się, że w Mediolanie występy z ogniem są absolutnie zabronione, do tego gdybyśmy chcieli występować jako artyści uliczni w innej dziedzinie, to też byśmy pozwolenia nie dostali – występować tu mogą tylko mieszkańcy Włoch!


O dziwo nie zmartwiliśmy się tym za bardzo – tak nam się to miasto nie podoba, że poniekąd z ulgą podjęliśmy decyzję o natychmiastowym wyjeździe. Postanowiliśmy jeszcze przespacerować się po centrum, a później poszukać dostępu do internetu.


Według prognozy pogody najcieplejszym miejscem w obrębie około 200 kilometrów okazała się Genua, tam też postanowiliśmy się wybrać. Nie do samej Genui, jednak do jakiegoś małego nadmorskiego miasteczka, tego właśnie nam trzeba!
Przed ostatecznym wyjazdem trzeba było zatankować, niestety gotówka nam się już skończyła i pierwszy raz od bardzo dawna Tomek chciał użyć karty kredytowej. Gdy przyszło do płacenia okazało się, że Tomek zapomniał jaki jest pin... Druga karta od konta bankowego nie chciała działać, a paliwo było już w baku, Tomek zostawił więc dowód osobisty i pojechaliśmy do najbliższego bankomatu. Niestety karta w bankomacie również nie chciała działać, zatrzymaliśmy się na pobliskim parkingu, żeby zastanowić się co robimy. Magda postanowiła spróbować szczęścia i udało się – wykryła niezabezpieczoną sieć bezprzewodową, która pozwoliła nam na zadzwonienie do banku i odblokowanie obydwu kart! Nie wyobrażacie sobie jaką ulgę poczuliśmy, gdy mogliśmy z wypłaconą gotówką wrócić na stację benzynową i w końcu ruszyć w trasę.
Jakimś cudem poszliśmy po rozum do głowy i zdecydowaliśmy się jechać płatną autostradą, która okazała się nie być wcale taka droga, a dzięki temu uniknęliśmy górskich serpentyn, które pokonywane kamperem są dość niebezpieczne, a do tego nasz Fiacik ledwo wtedy zipie. Dojechaliśmy na wybrzeże późno, zatrzymaliśmy się na parkingu wzdłuż drogi, za to tuż przy morzu Liguryjskim! Nie możemy się doczekać poranka:)

środa, 19 października 2011

Włoskie dziedzictwo

Ten dostęp do wody tak nam się spodobał, że zamiast wyjechać z samego rana zdarzyliśmy jeszcze umyć naczynia i napełnić zbiornik. W końcu opuściliśmy przyjazne nam Lecco, do Mediolanu dotarliśmy dość szybko, gdyż dzieliło nas od niego jedynie 50 kilometrów.
Gdy wjechaliśmy to tego gigantycznego miasta, od razu poczuliśmy się gorzej. Brzydkie, brudne i odpychające zabudowania, nieświeże powietrze i totalny chaos – to wszystko złożyło się na okropne pierwsze wrażenie jakie na nas zrobił Mediolan. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy zaskakująco dobre miejsce parkingowe w samym parku, zbyt dobre, żeby było prawdziwe. Przy okazji trafiliśmy na ciekawe zjawisko – wielki parking przy cmentarzu, a na nim ze trzydzieści kamperów. Między kamperami długie sznury z porozwieszanym praniem, ogólny chaos i bałagan – to obóz Romów. Wszystkie kampery były w miarę nowe, jednak powyrzucane resztki jedzenia na trawnik wraz z wieloma innymi śmieciami tworzyły wrażenie ogólnego brudu.
Tomek był bardzo zmęczony pierwszym zetknięciem z tym miastem, Magda sama więc wskoczyła na skuter i jak prawdziwa włoszka pomknęła do centrum informacji turystycznej po podstawowe informacje.
Już w Lecco mieliśmy namiastkę tego jak się jeździ we Włoszech, jednak Mediolan pod tym względem można porównać chyba tylko do Paryża. Drogami rządzą skutery, ciągłe linie nie są dla nikogo przeszkodą do wyprzedzania, a policja na widok Magdy przeprowadzającej skuter przez pasy dla pieszych (zakaz skrętu w lewo) uśmiecha się tylko z podziwem dla pomysłowości. Na szczęście Magda w takich okolicznościach czuje się jak ryba w wodzie, wspomina czasy gdy grała w Need For Speed i daje czadu zapominając o wszystkich przepisach drogowych. Trzeba jeszcze wspomnieć, że wszyscy trąbią jak najęci, chyba tylko dlatego, że lubią tego rodzaju interakcję:)
Centrum informacji turystycznej znajduje się na dworcu głównym, który sam w sobie jest nie lada atrakcją – jest to gigantyczny zabytkowy budynek w środku wyglądający trochę jak połączenie lotniska z centrum handlowym. Magda dowiedziała się przede wszystkim gdzie musimy się jutro udać, żeby dostać pozwolenie na występy uliczne:)


Tuż po tym jak Magda wróciła do kampera podjechała do nas policja. Bardzo mili panowie mówiący trochę po angielsku poinformowali nas, że na terenie całego miasta kempingowanie jest zabronione, a w mieście nie ma żadnego terenu przeznaczonego na kemping. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że przed chwilą byli w obozie Romów i oni też nie mogą stacjonować w Mediolanie – równe prawa dla wszystkich.
Przenieśliśmy się na pierwszy lepszy parking poza miastem, jutro dowiemy się co z naszymi występami i będziemy myśleć co robić dalej.

wtorek, 18 października 2011

Ach śpij kochanie!

Z jaka radością Magda dziś wstała, gdy jedyny ból jaki poczuła rano to były zakwasy! Jako, że postanowiliśmy opuścić Lecco i pojechać do Mediolanu, Magda wyruszyła do miasta poczynić niezbędne przygotowania (internet). Tomek w tym czasie wpadł w szał sprzątania, aby wykorzystać jak się da nieograniczony dostęp do wody (umył nawet kabinę kierowcy).
Postanowiliśmy skoczyć jeszcze do miasta na ostatnie pokazy, gdyż pieniądze nam się kończyły, benzyna we Włoszech droga, a do Mediolanu jakoś trzeba dojechać. Występy były urocze, jednak gdy wróciliśmy do domu Magda zasnęła i wyjazd do Mediolanu został przesunięty na jutrzejszy poranek:)

poniedziałek, 17 października 2011

Do góry pełnym brzuchem

Po wczorajszych przeżyciach postanowiliśmy dzisiaj dać sobie trochę luzu. Magda tak czy inaczej miała problemy z chodzeniem, pomijając zakwasy jej stawy domagały się większej ilości odpoczynku. Oprócz tego, że Tomek pojechał do miasta na internet, dzień minął nam na leżeniu do góry brzuchem, włączając w to oczywiście Scrabble:) Nie musieliśmy nawet nic gotować, zrobiliśmy zdecydowanie za dużo jedzenia na naszą górską wędrówkę, dzisiaj mogliśmy się objadać pysznościami bez trudu ich przygotowywania.

niedziela, 16 października 2011

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę

Zjedliśmy porządne śniadanie i jak tylko słońce wychyliło się zza góry, czyli po 9 wyjechaliśmy skuterem z domu. Z naszej mapki nie wynikało za bardzo, gdzie mamy jechać, zdziwiliśmy się więc, gdy okazało się, że do miejsca gdzie nasza wędrówka miała się zacząć, trzeba wjechać na konkretną górkę. Naszym dzisiejszym celem była znana góra Monte Resegone, ze względu na swój charakterystyczny kształt zwana Piłą.

Zdjęcie ze strony www.summitpost.org

Przestudiowaliśmy dostępne opcje i wybraliśmy trasę numer 1 oznaczoną jako elementary/easy (początkujący/łatwy) prowadzącą na najwyższy szczyt Punta Cermenati 1875m.n.p.m. i przeznaczoną na 3,5 do 4 godzin w jedną stronę. Zaczęło się bardzo malowniczo, trasa z początku też nie była trudna, więc z zapałem maszerowaliśmy pod górkę kamienistą drogą.




 Już po niedługim czasie mogliśmy podziwiać Lecco z góry.


Raz po raz robiliśmy sobie przerwę, gdyż nasze organizmy nie przyzwyczajone do maszerowania szybko się męczyły. Po jakimś czasie krajobraz zmienił się na leśny



Minęliśmy też pierwsze schronisko i kilka chat, w których mieszkają miejscowi górale. Nieopodal jednej z nich dostrzegliśmy nawet górskie koniki pasące się między drzewami! Gdy wyszliśmy z lasu widok okazał się jeszcze bardziej imponujący, a przed nami pokazały się skały.



I tu skończyła się spokojna leśna wędrówka, rozpoczęła się wyprawa iście górska. Gdyby nie nasze super profesjonalne obuwie nigdy nie dali byśmy rady wejść po gładkich skałach.


Byliśmy bardzo zdziwieni widząc takie podejścia na łatwej trasie, jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co nas czeka za następnym kamieniem. Każde kolejne podejście wzbudzało nasze pytania „czy my jesteśmy na pewno na szlaku?”



Widoki robiły się coraz piękniejsze wraz z naszym pięciem się w górę. Pogoda nam wyjątkowo dopisała – wczoraj niebo nie było bezchmurne.




Nie możemy powiedzieć, że było łatwo, ta trasa okazała się dla nas niezłym wyzwaniem. Gdy kompletnie zlani potem kolejny raz zatrzymaliśmy się na odpoczynek, odwiedził nas pewien ciekawy osobnik, który tak nas polubił, że latał wokół nas kilkanaście minut, gdy my odżywialiśmy nasze ciała pysznym jedzonkiem.


Gdy ponownie ruszyliśmy w drogę stromość szlaku przeszła nasze wszelkie wyobrażenia! Przecież wspinaliśmy się po niemalże pionowych skalistych ścianach!



Nie wspominając o wąskich ścieżynkach prowadzących tuż przy przepaści – nie chcemy myśleć o tym, co by się stało, gdyby ktoś się potknął... Czuliśmy wdzięczność do pani w informacji turystycznej, która doradziła nam zabranie kasków, jednak zapewniamy Was, że kaski w przypadku potknięcia by nam nie pomogły.



Po pokonaniu ostatniej kilkunastometrowej pionowej ściany dostrzegliśmy szczyt!


Gdy w końcu wspięliśmy się na górę nasze zadowolenie nie znało granic!


Byliśmy wykończeni! Padliśmy na trawę niczym dwa trupki i dopiero po dobrych dwudziestu minutach zabraliśmy się za pożeranie zapasów, które tak mozolnie wnosiliśmy na szczyt. Ku naszemu zdziwieniu wcale nie byliśmy tak głodni jak się spodziewaliśmy.



A te widoki....





Musieliśmy się niestety spieszyć, gdyż dochodziła 16, a trzeba było jeszcze zejść przed zmrokiem. Chcieliśmy jeszcze skorzystać z toalety... Zobaczyliśmy znak WC kierujący nas za kolejną skałę, Tomek zażartował sobie, że pewnie jest to wychodek nad urwiskiem... Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się to prawdą! Korzystanie z takiej toalety jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju, każdy musi spróbować sam!



Zaczęliśmy więc schodzić. Po krótkim czasie Magdę zaczęły boleć stawy – zdecydowanie gorzej jej się schodziło niż wchodziło. Wcześniej zaobserwowaliśmy, że wszyscy mijający nas ludzie, którzy wyglądali na dość doświadczonych tak jakby zbiegali z góry, zamiast z niej schodzić. My również postanowiliśmy spróbować – okazało się, że zbiega się dużo łatwiej, do tego jakoś Magdy stawy lepiej znosiły miękkie skoki niż twarde kroki.
Niestety wraz z przebytymi metrami w dół, stawy dawały coraz bardziej o sobie znać. Robiliśmy przerwy, jednak pomagały one tylko na krótko. Do tego, gdy byliśmy już naprawdę blisko końca trasy, zaczęło robić się ciemno... Ostatni odcinek prowadził przez las, Magda już ledwo powstrzymywała płacz z bólu, zmrok zapadał coraz szybciej... W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że pomyliliśmy drogę. Magda zebrała ostatnie rezerwy sił, wiedząc, że musi iść dalej, Tomek wziął od niej plecak. Po około pół godziny błądzenia po lesie w końcu znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą na parking. Gdy stres i napięcie odrobinę opadły (nie groziło nam już nocowanie w lesie w górach) Magdzie puściły wszystkie hamulce – zaczęła trząść się i płakać z bólu, a przed nami była jeszcze długa trasa skuterem do kampera... Udało się jakoś założyć ciepłe ciuchy i pierwszy raz od dawna Tomek zasiadł jako kierowca naszego Oliviera. Magda znów zmobilizowała siły udało nam się dotrzeć do domu, choć nie obyło się bez błądzenia (trafiliśmy na jakiś trzykilometrowy tunel, który wywiózł nas nie wiadomo gdzie). Po zejściu ze skutera łzy znów lały się z oczu Magdy, gdyż okazało się, że ledwo może stać, a chodzenie wydaje się być niemożliwe. Tomek ignorując nadchodzący ból głowy ruszył do ratunku, najszybciej i najłatwiej było Magdę położyć na podłodze na karimatach. Do tego ogrzewanie na maksimum i wiele warstw koców i płaszczy, gdyż Magda miała drgawki prawdopodobnie częściowo z zimna, a częściowo z szoku organizmu. Po takiej terapii połączonej z termoforem i późniejszym moczeniem nóg w gorącej wodzie Magda dała radę wstać i pójść pod gorący prysznic, a potem do łóżka. Tomek w obawie przed atakiem migreny zmuszony był wziąć przeciwbólowe (na szczęście pomogły) i miał jeszcze na tyle siły, żeby wykonać planowane oczyszczanie zbiornika wodnego (trzeba było wlać specjalny płyn na noc).
Gdy myśleliśmy wcześniej o naszej wyprawie, jako niedoświadczeni wędrowcy nie sprawdziliśmy jaką wysokość przyjdzie nam pokonać. Wiedzieliśmy, że szczyt jest na 1875m.n.p.m., jednak na jakiej wysokości rozpoczynaliśmy? Otóż kochani, nasz skuter zostawiliśmy na 603m.n.p.m., czyli pokonaliśmy dzisiaj 1272 metry w górę! Tak więc wygląda alpejskie elementary/easy...