środa, 30 listopada 2011

Gładko

Dzisiaj był zwykły dzień w pracy, wszystkie cztery pokazy się odbyły, w przerwach Magda słuchała audiobooka i robiła wycinanki. Na szczęście humor już dzisiaj miała lepszy, jednak przeziębienie dokuczało jej bardziej niż wczoraj. Tomek jak zwykle cały dzień spędził nadzorując występy, pilnując, żeby wszystko działało jak należy i robiąc obsługę techniczną naszych pokazów.

Zdjęcie ze strony www.facebook.com/1000funkel

wtorek, 29 listopada 2011

Do bani!

Wstaliśmy trochę za późno, niby do Funkelstadt dopiero na 11, ale ledwo zdarzyliśmy zjeść śniadanie, do tego Magda poczuła powracające przeziębienie. Od razu jednak zabraliśmy się do pracy, Magda była umówiona z Unim, żeby wprowadzić drobne zmiany w muzyce, dzięki temu występ będzie odrobinę ciekawszy.

Zdjęcie ze strony www.facebook.com/1000funkel

Niestety dzisiejszy dzień można zaliczyć to tych mniej udanych, szczególnie jeśli chodzi o pokazy. Pierwszy występ był po prostu słaby, nie wiemy czy to Magda, czy zwyczajnie zła energia publiczności, ale wszyscy zgodnie orzekliśmy, że nie czuliśmy tego, co zwykle towarzyszy naszym występom, nawet Oliver to zauważył. Tuż przed drugim pokazem okazało się, że nie działa dźwięk, Uni i Tomek zmobilizowali się, żeby wykryć usterkę, jednak po 10 minutach nadal nie było rozwiązania. W końcu Chris (chłopak, który zamiast Uniego będzie teraz robił obsługę dźwięku z Tomkiem) zgodził się pobiec po orkiestrę i Magda zaimprowizowała krótki pokaz dla oczekującej publiczności. W międzyczasie Uni skontaktował się z przedstawicielem firmy, która montowała całe nagłośnienie, ale jako że przez telefon nikt nie znalazł rozwiązania, chłopak przyjechał na łeb na szyję, żeby ratować następne pokazy. Zgadnijcie co się okazało... Magda siedząc przy biurku wcisnęła nogą przycisk "mute", który wyłączył nam dźwięk...
Dwa pozostałe pokazy też nie były najlepsze, problemy z chustą, hula hop, które zahaczyło o barierkę i spadło, jedna wielka klapa. Nie trzeba mówić, że Magdy humor z każdą chwila był gorszy, odcięła się więc od reszty świata i słuchała audiobooka, podczas gdy Tomek poszedł na zebranie, zapakował do kampera stół i krzesła, zawiózł nas do domu, przyniósł meble i poszedł jeszcze na spacer z psem.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Witrażyki

Nie do wiary, dożyliśmy dnia wolnego! Zupełnie się tego się spodziewaliśmy, myśleliśmy, że poniedziałek będzie przeznaczony na próby, gdyż miasteczko jest zamknięte. Okazało się jednak, że cała ekipa jest tak zajęta, że nie ma czasu dla artystów, zresztą nasz pokaz jest chyba na tyle dobry, że nie ma potrzeby robienia teraz prób, przynajmniej według Dirka. Magda jednak jest nieco zawiedziona – głównym powodem, dla którego wzięliśmy tę pracę jest kwestia nauczenia się czegoś nowego, bez prób nie nauczymy się tak dużo.
Magda spała do 13, Tomek więc mógł się cieszyć spokojnym porankiem i pójść z psem na spacer – jak wspominaliśmy, mamy blisko nad rzekę.


Nie myślcie jednak, że odpoczywaliśmy... Nie nie, jesteśmy teraz w ciągu, nie możemy przestać pracować, normalnie jak pracoholicy;) Upiekliśmy sobie więc dynię na obiad (która czekała na zjedzenie od tygodnia), posprzątaliśmy w domu (a było co sprzątać), a pod wieczór wpadła Maren i przywiozła nam regały, które trzeba było złożyć. Do tego Magda postanowiła upiec ciasteczka na jutro, gdyż Antje ma urodziny i na pewno będzie jej miło zjeść coś pysznego:)

niedziela, 27 listopada 2011

Na łapu capu

Kolejna za krótka noc za nami, zdaje się, że odespać będziemy mogli dopiero w poniedziałek... W weekend Funkelmarkt otwierane jest o 10, jednak Tomek musi być na miejscu już o 9. Magda pierwszy występ ma i tak dopiero po 15, jednak mamy tylko jeden samochód, skuterem można by jechać do pracy, ale ciężko by było wrócić – po 10 jest już zwykle przymrozek. Swoją drogą mamy wielkie szczęście z pogodą. Codziennie świeci nam piękne słońce i jest nawet ciepło, bezchmurne niebo poprawia humor nawet, gdy człowiek jest niewyspany. Zimno się robi dopiero po zachodzie, jednak wtedy już mamy ogień:) Jedynie wiatr dzisiaj dał nam popalić, dosłownie, ale po kolei.
Przede wszystkim wczoraj wieczorem okazało się, że kończy się karma dla kota. Byliśmy tak zapracowani, że zupełnie zapomnieliśmy o zakupach. Problem polega na tym, że w niedzielę w Niemczech wszystko jest zamknięte, dosłownie wszystko. Jedynie stacje benzynowe, kina i restauracje są otwarte, ale jak na stacji benzynowej kupić specjalną weterynaryjną karmę, którą Truskawa musi dostawać? Poszperaliśmy trochę w internecie i znaleźliśmy klinikę weterynaryjną, która w niedzielę jest zamknięta, ale ma telefon awaryjny. Zadzwoniliśmy i okazało się, że można przyjechać, klinika była otwarta ze względu na jakieś nagłe wypadki. Magda wskoczyła więc na skuter i załatwiła karmę w mgnieniu oka. Odczuliśmy nie lada ulgę – perspektywa tego, że mielibyśmy wrócić wieczorem do domu i powiedzieć Truskawie, że dostanie jeść jutro powodowała u nas ciarki...
Po powrocie Magda zdążyła obejrzeć występ afrykańskich akrobatów w namiocie portowym, a później już trzeba było się szykować do pokazów. 

Zdjęcie ze strony www.facebook.com/1000funkel

Wiatr wiał dzisiaj bardzo mocno, na chwilę nawet trzeba było ewakuować jeden namiot, żeby poprawić coś w konstrukcji – technicy mieli nie lada wyzwanie. Zasadniczo wiatr nam w pokazach nie przeszkadza, musiałby być niezwykle mocny. Niestety na szybko mocowany materiał maskujący konstrukcję sceny  poruszony przez wiatr nasiąknął parafiną i podpalił się... Materiał niby niepalny, ale co z tego. Tomek miał więc u siebie mały pożar, którego tańcząca Magda nawet nie zauważyła, ale fakt faktem – płonęła scena;) Na szczęście udało się zrobić wszystkie cztery pokazy, a po pracy pogadaliśmy jeszcze trochę z ekipą (przy grzanym ponczu).

sobota, 26 listopada 2011

Zanurzeni w baśń

W pracy musieliśmy być już o 9, Tomek cały dzień spędził na pilnowaniu, żeby wszystko dobrze działało i bieganiu razem z Unim usuwając coraz to nowe usterki. Magda do 14 kręciła się po Funkelstadt oglądając po raz pierwszy w całości występ Ice Princessin oraz leśne stwory w bajkowym lesie, w tym złą czarownicę.

Zdjęcie ze strony www.facebook.com/1000funkel

Udało się zrobić wszystkie cztery pokazy, a w przerwach między pokazami Magda odpoczywała pierwszy raz od kilku dni. Odkryła też, że w sąsiedniej przyczepie na naszym placu stacjonuje opowiadacz bajek Oliver, który (pomimo słabej znajomości angielskiego) zgodził się opowiedzieć Magdzie bajkę (której niestety nie zdążył dokończyć). Jego przyczepa jest w całości wyłożona wielkimi, miękkimi poduchami, na które można się rzucić bez obaw, a później leżeć na nich słuchając opowieści.
Na ostatni pokaz przyszedł Dirk wraz z Cathleen, a po występie Magda dorwała go, żeby powiedział co sądzi. Otóż dyrektorowi spodobał się pokaz, powiedział, że jest zupełnie inny niż ten, który widział we wrześniu w Dreźnie i teraz mu się dużo bardziej podoba. Oczywiście miał też pewne uwagi i pomysły, zmiany będziemy wprowadzać na bieżąco:)
Gdy o 10 zamknięto Funkelstadt byliśmy bardzo zmęczeni, ale Tomek musiał jeszcze zrobić obchód z Unim, Magda wykorzystała więc ten czas, żeby namówić Olivera na dokończenie bajki, tak się złożyło, że wśród pozostałych artystów znalazło się więcej chętnych na jej wysłuchanie. Siedzieliśmy więc jeszcze trochę w przyczepie wyłożonej poduchami i turlaliśmy się ze śmiechu, gdyż bajka braci Grimm w wykonaniu Olivera po angielsku okazała się być bardzo wesoła:)

piątek, 25 listopada 2011

When dreams come true

Nadszedł dzień premiery! Nie wyobrażacie sobie jaki pośpiech i mobilizacja opanowały całe miasteczko, wszyscy uwijali się jak tylko mogli, żeby zrobić jak najwięcej przed otwarciem. Magda zajęła się próbami i przygotowaniem makijażu oraz biżuterii, Tomek pomagał w sprawach organizacyjnych, biegał z Unim (chłopak od dźwięku), uczył się obsługi nagłośnienia i nie tylko. Udało się zrobić jedną próbę razem, na scenie, jednak bez ognia – na ognień nie było już czasu. Jak powiedział nam później Dirk, podczas udzielania wywiadu przy przecinaniu wstęgi jednym uchem słyszał wyjeżdżający z terenu wózek widłowy...
Oczywiście wszystko się udało, na ostatnią chwilę, dosłownie pół godziny przed otwarciem Dirk zdążył jeszcze zająć się sceną Magdy i zamaskować konstrukcję. Zjedliśmy nawet obiad, gdyż od dzisiaj mamy oficjalnie zapewnione wyżywienie... Nie wiemy czy to dobrze... W cateringu zapomniano o wegetarianach, więc Maren uratowała nas zamówionym daniem na szybko.
O 16 oficjalnie otwarto Funkelstadt, ludzie czekali już przed wejściem. Nasza pierwsza próba z ogniem była zarazem premierą, na szczęście wszystko poszło dobrze, chociaż dostrzegliśmy pewne niedociągnięcia w zakresie bezpieczeństwa. Między występami więc Magda biegała i załatwiała z Dirkiem lepszy backstage dla Tomka, usztywnienie płotu, który otacza scenę itd. Drugi występ również się udał, natomiast trzeci pokaz się nie odbył – po pierwsze padał lekki deszczyk, po drugie po 21 większość ludzi albo poszła do domów, albo pochowała się w namiotach. O 22 Funkelstadt jest oficjalnie zamykane, wszyscy mogli więc się rozluźnić. Relację filmową z pierwszego dnia można zobaczyć tutaj.
Dirk zaprosił pracowników na darmowe bratwursty (niemieckie hot dogi), grzane wino i (coś dla nas) grzany poncz owocowy. W radosnej atmosferze ludzie zebrali się przed knajpką, postawiono schody, żeby dyrektor miał na czym stanąć i rozpoczęło się przemówienie. Dirk bardzo długo dziękował wszystkim po kolei, podsumował wydarzenia ostatniego miesiąca przy okazji ponownie dziękując kolejnym osobom za wkład włożony w pracę nad otwarciem miasteczka. Mówiąc miętolił w rękach swój kapelusz i miał łzy w oczach, to była naprawdę niezwykła przemowa – pełna wdzięczności i radości, chociaż Dirk nie ukrywał, że czeka nas jeszcze dużo pracy. Ludzie, którzy ostatnie dni spędzili harując od rana do wieczora poczuli się docenieni, wszyscy byli zadowoleni, chociaż bardzo zmęczeni.

czwartek, 24 listopada 2011

Wielofunkcyjni artyści na półtora etatu

Umówiliśmy się na rano w Funkelstadt, tym razem upewniając się, że ktoś będzie miał dla nas czas. Wprawdzie spodziewaliśmy się prac nad kostiumem dla Magdy, ale skończyło się na próbach z Maren. Magda więc spędziła dobre trzy godziny na przedstawianiu Maren tego, co wymyśliła dotychczas i na wymyślaniu pozostałych elementów pokazu. Tomek w tym czasie sprawdził, czy nie ma żadnego zdjęcia Magdy z gazetach (niestety nie było) i zajął się doprowadzaniem całego naszego sprzętu do stanu idealnego – nie możemy sobie pozwolić na awarie. Został też wstępnie wprowadzony w tajniki obsługi sprzętu nagłaśniającego – będzie to jego zadanie podczas najbliższego miesiąca.
Cathleen, która miała projektować kostium dla Magdy miała znaleźć dla nas czas dopiero o 15, mieliśmy więc dwie godziny żeby skoczyć na obiad. Pojechaliśmy do centrum handlowego i przy okazji zwiedziliśmy jeden sklep, o którym słyszeliśmy dużo dobrego – można tam tanio kupić produkty ekologiczne, w tym również kosmetyki. Postanowiliśmy jednak nie wydawać więcej pieniędzy z karty kredytowej i poczekać na pierwszą wypłatę z zakupem bezzapachowej pianki do golenia:)
Po powrocie Tomek zabrał się znów za sprzęt, a Magda w końcu doczekała się prac nad swoim kostiumem. Problem polegał na tym, że wszystkie stroje w teatrze są z tkanin syntetycznych, a do występów z ogniem koniecznie trzeba mieć strój naturalny, najlepiej bawełniany. Udało się znaleźć materiał na spódnicę i Antje (krawcowa) od razu zabrała się za szycie. Niestety nie znaleźliśmy nic, co mogłoby się nadawać na bluzkę – Magda zaproponowała więc, że skoczy do lumpeksu. Tomek musiał więc przerwać przewijanie wachlarzy i pojechaliśmy razem do sklepu. Oczywiście znaleźliśmy kilka propozycji kostiumów, dodatkowo nie mogliśmy się powstrzymać przed kupieniem spodni dla Tomka oraz spódnicy, bluzki i koszuli dla Magdy:) Oczywiście super tanio i kolorowo:D
Po powrocie zrobiliśmy razem próbę (bez ognia) i mieliśmy zamiar jeszcze pokazać wszystko Dirkowi, jednak zrobiło się naprawdę późno. Dirk zamówił dla wszystkich pizzę, na którą my też zostaliśmy zaproszeni – byliśmy jedynymi artystami, którzy nadal pracowali. Szef stwierdził jednak, że jest za późno na próbę, gdyż nie można naruszyć ciszy nocnej – postanowił nam zaufać i obejrzeć występ dopiero po premierze. Atmosfera panująca przy wspólnym stole była niezwykła, wszyscy pracownicy są niesamowicie zaangażowani w całe przedsięwzięcie, a Dirk nie ukrywa wdzięczności:) W domu wylądowaliśmy około trzeciej...

środa, 23 listopada 2011

W blasku sławy

Zrobienie prania czekało już od jakiegoś czasu, ale czekać dłużej już nie mogło – po śniadaniu Tomek zawiózł Magdę do pracy, a sam pojechał do pralni, gdzie wyprał 7 pralek. To chyba rekord:) Magda w pracy pozostawiona sama sobie ułożyła choreografię do występu ze skrzydłem i przygotowywała się do przyjęcia prasy – dzisiaj w Funkelstadt był ważny dzień, mianowicie na 14 zaplanowana była swego rodzaju konferencja prasowa, podczas której dziennikarze mieli obejść całe miasteczko i przyglądać się próbom oraz pracy techników. Tomek zdążył akurat tak, żeby odpalić sprzęt, tłum dziennikarzy fotografował Magdę robiącą „próbę” z ogniem, do tego Dirk opowiadał prasie o całym wydarzeniu, jak również o tym, że tancerka ognia jest faktycznie artystką uliczną, co dodaje autentyczności naszemu przedstawieniu. Relacje z konferencji prasowej można zobaczyć na oficjalnym filmiku 1000Funkel tutaj. Jednemu z fotografów tak się spodobał ogień, że nawet poprosił o powtórkę po oficjalnej konferencji.
O godzinie 16 spodziewaliśmy się drugiej wycieczki, tym razem ekipy z hoteli. Grupa ta miała przemieszczać się dużo szybciej niż prasa, nie robili też zdjęć, ale tak czy inaczej wszyscy artyści mieli intensywnie ćwiczyć i robić próby. Gdy hotelarze zatrzymali się przy naszej scenie rozległ się głos dyrektora z głośników. Dirk uprzejmie prosił o usunięcie samochodów z drogi awaryjnej, a gdy zaczął wymieniać numery rejestracyjne okazało się, że wśród nich jest samochód kobiety, która oprowadzała hotelarzy po miasteczku. Pani zrobiła się czerwona, przeprosiła wszystkich i pobiegła przeparkować swoje auto. Na moment zapadła niezręczne cisza, którą Magda momentalnie wychwyciła. Tak się złożyło, że była już na scenie, a obok stała cała orkiestra bałkańskich muzyków. Magda krzyknęła „let's play some music”, orkiestra zaczęła grać, a Magda zrobiła krótki spontaniczny pokaz, który w idealny sposób wypełnił lukę w oprowadzaniu. Wszyscy byli uradowani, a pani przewodniczka była bardzo zdziwiona, gdy wróciła:)
Po tym jakże wesołym wydarzeniu opuściliśmy Funkelstadt (i tak nikt nie miał dla nas czasu) i pojechaliśmy do sklepu budowlanego po sprzęt niezbędny do wyremontowania rekwizytów ogniowych i po jedzenie dla psa. Skoczyliśmy też po drodze do sklepu motocyklowego po pochłaniacze wilgoci do kampera, które są nam teraz baaaardzo potrzebne... Jak wróciliśmy do domu byliśmy tak zmęczeni, że od razu poszliśmy spać.

wtorek, 22 listopada 2011

Ile trwa chwila?

Po śniadaniu przyjechaliśmy do Funkelstadt myśląc, że od rana będziemy mieli próby. Niestety tak jak wczoraj okazało się, że wszyscy są potwornie zajęci i próby mamy robić sami. Scena nie była jeszcze gotowa, jednak mogliśmy przedyskutować najważniejsze aspekty występu (kwestie techniczne) i przygotować się lepiej do oficjalnych prób z Dirkiem (dyrektor teatru). W międzyczasie skoczyliśmy do kampera na owsiankę i ugotowaliśmy sobie soczewicę na później. Generalnie staraliśmy się jak najwięcej zrobić sami, jednak nie mogliśmy ukryć irytacji, która pojawiała się za każdym razem, gdy Maren lub Laura (osoba robiąca próby z artystami) mówiły, że zaraz przyjdą. Ich „zaraz” bardzo mocno kojarzyło się Magdzie ze wspomnieniami z dzieciństwa...
Ciągle czekając zdążyliśmy przepalić cały sprzęt i sprawdzić jak długo palą się poszczególne rekwizyty – wachlarze będą potrzebowały dodatkowego kewlaru. Do tego mamy niemały problem z parafiną – paliwo to zamarza w temperaturze +6 stopni i to zamarza szybko, mocno nam to utrudnia nasączanie sprzętu...
Cierpliwość nasza została w końcu nagrodzona, Dirk z pozostałymi ważnymi osobami przyszli do nas wieczorem i mogliśmy pogadać. Dirk opowiedział nam o swojej wizji tego występu, o tym jak w wieku 16 lat marzył o założeniu wędrownego teatru i jak właśnie jego marzenia się spełniają w każdym calu. Scena na której Magda ma występować jest otoczona starymi (oryginalnymi) wozami, takimi jakimi kiedyś jeździły wędrowne teatry i Cyganie. Magda ma być tajemniczą cygańską tancerką, która swoim występem ma hipnotyzować publiczność. Dodatkowo na tej samej scenie będzie występował żongler i muzycy, a wszystko razem ma tworzyć swego rodzaju obwoźny cyrk – teatr uliczny.

Zdjęcie ze strony www.facebook.com/1000funkel

Jak mówi Dirk – tutaj wszystko się zaczęło, właśnie stąd pochodzimy my – artyści uliczni. Omówiliśmy z nim najważniejsze sprawy związane ze sceną i występem i pojechaliśmy do domu – na próbę było już za późno.
Po dzisiejszym dniu mamy mieszane uczucia, z jednej strony byliśmy trochę źli, że nikt nie ma dla nas czasu, że to wszystko jest tak chaotycznie zorganizowane, że nie szanuje się tu naszego czasu. Z drugiej strony jak już Dirk znalazł dla nas chwilę i poczuliśmy klimat tego przedsięwzięcia, zrozumieliśmy, że bierzemy udział w czymś naprawdę wyjątkowym i że będziemy mieli z tego nieziemską frajdę:) Zobaczymy jak będzie dalej:)

poniedziałek, 21 listopada 2011

Daleko w polu

Zgodnie z planem po śniadaniu pojechaliśmy do Funkelstadt, podekscytowani nie mogliśmy się doczekać, aż w końcu zabierzemy się do pracy. Przywitała nas Maren i oprowadziła po terenie. Wprawdzie wiele rzeczy nie jest jeszcze gotowych, ale mogliśmy zobaczyć trzy namioty – jeden wielki namiot, gdzie mieści się zimowa scena, sklepy i stanowisko Świętego Mikołaja, oraz dwa mniejsze namioty, w których jest port i bajkowy las. Mogliśmy też przesłuchać naszą muzykę, która na pierwszy rzut ucha średnio nam się podoba, ale nie my tu jesteśmy od układania scenariusza.
Byliśmy nieco zdziwieni tym, jak wiele jest tu jeszcze do zrobienia – a premiera w piątek! Wszyscy pracownicy uwijali się dzisiaj jak mrówki, panowała tu atmosfera pośpiechu i pracy. Okazało się, że nikt nie ma czasu na robienie prób z nami, mieliśmy się więc już zwijać do domu, gdy poproszono nas o pomoc – trzeba było złożyć 100 sztucznych choinek. Wszyscy artyści zabrali się więc do roboty, wyobraźcie sobie, że przez 2,5 godziny złożyliśmy we dwoje zaledwie pięć drzewek! Poznaliśmy przy okazji innych artystów, a w przerwie skoczyliśmy do kampera na obiad.
Dbając o nasze wątłe zdrowie postanowiliśmy nie siedzieć zbyt długo na dworze, wróciliśmy więc do domu robiąc po drodze zakupy. Maren dowiozła nam płytę z muzyka, żeby Magda mogła się z nią zapoznać i pomyśleć o choreografii. W związku z tym, gdy osłabiony Tomek poszedł spać, Magda siedziała do późna i planowała pokaz – kolejność rekwizytów i zalążek choreografii.

niedziela, 20 listopada 2011

Mokre przebudzenie

W końcu doczekaliśmy się upragnionego spotkania, Maren, z którą wcześniej mieliśmy kontakt tylko przez telefon umówiła się z nami po południu w naszym nowym mieszkaniu. Do czasu spotkania siedzieliśmy w kamperze i zajmowaliśmy się zupełnie nieciekawymi rzeczami, jak na przykład chorowaniem (last minute!) i odpoczywaniem.


Maren ostrzegła nas, że mieszkanie nie jest jeszcze umeblowane, w związku z tym wprowadzić się będziemy mogli dopiero w przyszłym tygodniu. Nam jednak brak mebli nie przeszkadza – w porównaniu z brakiem prądu w kamperze, ciepło, gorący prysznic i spanie na materacu jest luksusem. Na szczęście Maren szybko zgodziła się, żeby od razu dać nam klucze, jednak musieliśmy jeszcze poczekać kilka godzin, aż sprzątaczka skończy porządki.
Mieszkanie okazało się przestronne, dwa pokoje, mała kuchnia i łazienka, ciepło czysto i pusto:) Mamy nawet kawałek ogrodu, gdyż mieszkanie jest częścią parteru dużego domu. Co prawda ściany wyglądają jak w trakcie remontu (są częściowo pomalowane), ale nam to zupełnie nie przeszkadza. Okolica jest spokojna, mamy blisko do sklepu i do rzeki Elby. Ogólnie super:)
Maren to przemiła osoba, bardzo troskliwa, jednak odrobinę za bardzo zajęta – to ona kilkakrotnie już przekładała spotkanie. Zapomniała (albo nie zdążyła) przygotować dla nas umowy i przepraszała nas za to po stokroć. W końcu jednak mieliśmy okazje porozmawiać choć chwilę o tym co tu się będzie działo i omówić szczegóły naszej współpracy, jutro mamy przyjechać na teren 1000 Funkel, przeczytać umowę i usłyszeć muzykę do naszego pokazu.
Wyprowadziliśmy się więc dzisiaj z kampera, Tomek zamontował lampy, które na szczęście Maren zdążyła kupić i poszedł wcześniej spać, gdyż przeziębienie mu mocno dokuczało. Magda do późna znosiła jeszcze różne rzeczy do mieszkania i robiła drobne porządki.
Niestety przy okazji wynoszenia materacy z sypialni w kamperze (w mieszkaniu nie ma łózka) spotkała nas niezwykle przykra niespodzianka... W ciągu ostatnich dwóch tygodni w kamperze zrobiło się bardzo wilgotno, mieliśmy tego świadomość, ale nie wiedzieliśmy, że jest tak źle... Niskie temperatury sprawiły, że wilgoć, którą wydychaliśmy w nocy nie odparowywała tak, jak to się dzieje latem. Mamy więc wilgoć w alkowie i prawdopodobnie zalążki grzyba... Przeraziło nas to nie lada, planujemy najbliższy miesiąc wykorzystać, żeby wyremontować sypialnię – zmiana materacy i w zasadzie wszystkiego co da się wymienić powinna wystarczyć. Okazało się też, że w instrukcji jest napisane, że w zimowe dni należy włączać mocno ogrzewanie i dmuchawę w alkowie, żeby wysuszyć wilgoć wydychaną w nocy. Nie robiliśmy tego, stąd problem.

sobota, 19 listopada 2011

Może jutro

Grrrr! Jak tu współpracować z artystami?! Spotkanie z ludźmi z Helmnota znów przełożone, nie trudno zgadnąć – na jutro! Bierzemy głęboki oddech, gdyż są tego plusy – może jutro będziemy już zupełnie zdrowi? Magda w zasadzie czuje się już dobrze, został kaszel, natomiast Tomkowi dokucza konkretny katar, ale da się z tym żyć. Jedna dobra wiadomość – znaleźli dla nas mieszkanie. Dużym problemem było znalezienie lokum na miesiąc, w którym można by mieszkać z psem i z kotem. Na szczęście się udało, wprawdzie podobno mieszkanie nie jest wykończone (ściany nie są pomalowane) ale jest ogród:) Mamy je jutro zobaczyć, jeśli tylko dojdzie w końcu do spotkania.
Ciekawostką jest to jak sobie radzimy bez słońca. Otóż nasz panel słoneczny ładuje tylko tyle prądu, żeby wystarczyło na działanie pompy wodnej przez cały dzień. Codziennie wieczorem mamy mniej lub bardziej romantyczne wieczory przy świecach, a Truskawa ma przypalone wąsy...
Poza tym nic ciekawego się dzisiaj nie działo, takie tam zwykłe rzeczy jak zajmowanie się domem, kolejna seria zakładek do segregatora, nauka, nic specjalnego. Jak widać u nas też zdarzają się zupełnie zwykłe dni:)

piątek, 18 listopada 2011

Hrrrrrrrrrrrrrr

Nie chcemy Was zanudzać opisem kolejnego dnia dwóch chorych ludzi w kamperze, wiecie jak to jest być chorym. Staramy się robić czasem coś pożytecznego, Magda na przykład zrobiła kolejną serię zakładek do segregatora, Tomek zadzwonił do urzędu, ale generalnie się nie przemęczamy i dużo śpimy – dzisiaj spaliśmy w zasadzie pół dnia:) Do tego Helmnot znów przełożył spotkanie na jutro...

czwartek, 17 listopada 2011

Podwójna oszczędność

Zanim nadejdą zbawienne efekty dużej ilości snu, Magdy organizm postanowił poradzić sobie sam i nadal choruje, zmuszając ją do odsypiania tych wszystkich godzin, które zyskała wcześniej. Dodatkowo Tomek również się rozchorował, ale zgrywa twardziela i stara się żyć jak gdyby nigdy nic. Tak więc podczas gdy Magda sobie spokojnie rozmawiała przez telefon, Tomek postanowił pojechać do mechanika i załatwić naciągnięcie paska klinowego. Udało się szczęśliwie, gdyż sprawa została załatwiona od ręki i to za darmo:) Jak to za darmo – zapytacie. Otóż nie jest to dla nas do końca jasne, jednak mamy pewną teorię. Podejrzewamy, że mechanik w serwisie Mercedesa zlitował się nad nami, gdyż z poziomu kanału mógł obejrzeć sobie dokładnie Tomka buty. Butom tym próbowaliśmy dawać już drugie i nawet trzecie życie przy pomocy butaprenu, gdyż czujemy ogromną niechęć na myśl o pójściu do sklepu po nowe.
Mieliśmy się też dzisiaj spotkać z ludźmi z Helmnota, ale są tak zajęci, że przełożyli spotkanie na jutro.
Generalnie reszta dnia zleciała nam dosyć leniwie, jesteśmy chorzy, więc staramy się nie wychylać nosa z ciepłego kampera (tak, nasz kamper jest ciepły!). Ważną rzeczą w tym momencie dla nas są decyzje, które musimy podjąć – rozważamy zalegalizowanie naszej działalności i zastanawiamy się jak to zrobić najlepiej.

środa, 16 listopada 2011

Wielofazówce mówimy papa

Przejechanie czterystu kilometrów do Drezna to dla nas cały dzień, dosłownie. Co tu dużo mówić, nasz kamper do najszybszych pojazdów nie należy, swoją drogą zastanawialiśmy się nad wymienieniem go na zaprzęg konny, ale niestety zaprzęgiem nie można wjeżdżać na autostrady:(
Jedyna rzecz o jakiej warto wspomnieć jest pewna refleksja, która pojawiła się w naszych głowach niczym olśnienie. Zauważyliście pewnie, że Magda ostatnio coś dużo choruje, w zasadzie co chwilę coś jej jest – a to stawy, przewiana szyja, przeziębienie... Niby te rzeczy nie mają ze sobą nic wspólnego, ale są jak znaki na niebie, których nie można przeoczyć – wiadomo przecież, że seria niepowodzeń nie dzieje się bez powodu. Otóż nie wiemy czy pamiętacie, ale jakiś czas temu postanowiliśmy zredukować ilość snu, obecnie było to nie więcej niż sześć godzin, plus dodatkowo drzemka lub dwie w ciągu dnia. Te dwa fakty dzisiaj spotkały się w mózgu Magdy, a spotkanie to zaowocowało decyzją o powrocie do normalnego systemu spania. Co z tego, że zyskujemy czas śpiąc mało, skoro później ten czas idzie w cholerę podczas choroby. Od dzisiaj więc śpimy normalnie, czyli tyle, ile nasze organizmy potrzebują.
Z jednej strony dobrze, bo Magda na pewno będzie zdrowsza, z drugiej strony żal, że nie można tak bezkarnie zyskać kilka godzin dziennie kosztem snu...

wtorek, 15 listopada 2011

Adela jeszcze nie jadła kolacji

Wyjechaliśmy z Innerthann jak tylko chora Magda się obudziła, czyli koło dziesiątej. Naszym dzisiejszym celem była miejscowość Ingolstadt, jako że jest to po drodze do Drezna postanowiliśmy tam wskoczyć i spotkać się z poznaną w Stuttgarcie Adelą. Dojechaliśmy akurat na czwartą, tak jak byliśmy umówieni. Gdy weszliśmy do jej mieszkania, wszystko wyglądało tak jakby była tu impreza – mnóstwo ozdób, baloników, wesoła muzyka i gromadka dzieci biegających wokoło, nie trzeba mówić, że wszystkie dzieci od razu rzuciły się na Collette, żeby ją przytulić (Collette również była zaproszona).
Adelę poznaliśmy podczas naszych ulicznych występów, udało jej się wtedy zobaczyć końcówkę naszego pokazu, który bardzo jej się spodobał. Poznaliśmy jedną z jej córek (ma 2 córki i syna), a podczas krótkiej rozmowy okazało się, że Dela interesuje się tańcem, a w szczególności tańcem intuicyjnym i tribal fusion. To wszystko, plus pozytywny kontakt od pierwszej chwili sprawiło, że Dela zaprosiła nas do siebie kiedy tylko będziemy przejeżdżać w pobliżu.
Spędziliśmy tu dzisiaj bardzo miłe popołudnie, rozmawialiśmy na różne tematy, a nasze rozmowy regularnie były przerywane przez wskakującą na kolana tudzież plecy mamy pięcioletnią Savannę (która wczoraj miała urodziny). Po sytym obiadku (pieczona dynia mniam!) Tomek udał się do kampera, żeby odrobinę odpocząć, a Magda siedziała z Delą do późna rozmawiając i rozmawiając, gdyby nie zmęczenie i choroba, rozmowy te pewnie tak szybko by się nie skończyły.
Noc spędziliśmy na parkingu przy drodze, żeby jutro z samego rana móc ruszyć do Drezna.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Z natury leń

Na dzisiejszy poranek byliśmy umówieni z mechanikiem - piszczy nam pasek klinowy i chcieliśmy to sprawdzić zawczasu. Niestety jak już tam pojechaliśmy i facet zdiagnozował poluzowany pasek, okazało się, że nie może nam tego od ręki naprawić, gdyż jeden z jego pracowników zachorował.
Po południu mieliśmy spotkanie z Hilde, jedną z organizatorek Be The Change, która mieszka całkiem niedaleko. Hilde zaprosiła nas do siebie spontanicznie po sympozjum, gdyż po prostu poczuła do nas sympatię:) Spędziliśmy z nią cały wieczór rozmawiając na różne tematy i zajadając smakołyki, mieliśmy też zagrać w grę planszową, ale Magda tak źle się czuła, że trzeba było wracać do kampera.
Udało się nam jeszcze spotkać się z Rainerem, który na pożegnanie zrobił nam analizę według metody Human Design z której wynika, że Tomek jest z natury leniem, a Magda jest emocjonalnie stabilna. Kto wie, może tak faktycznie jest, tylko jeszcze o tym nie wiemy?

niedziela, 13 listopada 2011

Zzzimno

Kolejny dzień na wsi spędziliśmy w zasadzie podobnie jak wczorajszy - Magda chorując pocieszała się internetem, a Tomek zajmował się nią, sobą i domem. Niestety na dworze znów zrobiło się ponuro i nieprzyjemnie, a do tego potwornie zzzimno.

sobota, 12 listopada 2011

Chorutek

Coraz bardziej chora Magda przesiedziała cały dzień przy komputerze nie ruszając się w ogóle z domu, Tomek oprócz opiekowania się chorutkiem trochę popracował, pospacerował i tak w sumie minął nam dzień. Magdzie najbardziej było żal, że nie może wyjść do zwierzaków - pogoda się poprawiła i na jakiś czas wyszło nawet słońce!




piątek, 11 listopada 2011

Be The Change

Dzień zaczął się tak, jak można się było spodziewać - Magda obudziła się zupełnie przeziębiona. Innerthann to mała wioska, a Rainer mieszka w gospodarstwie, które zarazem tworzy małą społeczność. Niestety pogoda była obrzydliwa, nie było więc mowy o tym, żeby Magda podziwiała okolicę - tylko przez okno. A za oknem konie, barany, owce, prawdziwa wieś.


Na szczęście Rainer mógł nas odwiedzić w kamperze i Magda nie musiała nigdzie wychodzić, przynajmniej do popołudnia. Tomek pojechał więc z Rainerem do miasta, zrobił zakupy i przy okazji skonsumował ciacho w kawiarni nadrabiając towarzyskie zaległości. Magda w tym czasie nadrabiała zaległości internetowe miedzy innymi szukając muzyki do swojego wideo promocyjnego.
Po południu zjedliśmy wspólny obiad przyszykowany przez Tomka i Rainera, a o 16 udaliśmy się na sympozjum be The Change.
No właśnie, sympozjum. Niezwykła sprawa, że przyjechaliśmy idealnie tak, żeby na nie pójść. Zupełnie tego nie planowaliśmy, ale skoro los nas na nie wepchnął, to nie sprzeczaliśmy się nadmiernie. Już wyjaśniamy o co w ogóle chodzi. Be The Change to międzynarodowa organizacja skupiająca ludzi troszczących się o stan naszej planety, o ekologię i o mieszkańców Ziemi (zarówno tych futrzastych jak i nie). Pięciogodzinne sympozjum ma na celu poszerzanie świadomości zwykłych ludzi, oraz uwrażliwienie ich na problemy, które niewątpliwie nad nami wiszą. Dowiedzieliśmy się więc bardzo dokładnie w jakim stanie jest obecnie Ziemia, jak wygląda poziom zanieczyszczenia środowiska i postęp ocieplenia klimatu, jakie są tego przyczyny i konsekwencje. Wiemy już ile ludzi na świecie głoduje i nie ma domów i jakie są tego powody. Wiemy, że nie możemy już dłużej żyć korzystając z zasobów Ziemi tak, jakbyśmy mieli kilka takich planet do dyspozycji - przecież ich nie mamy! Ale najważniejsza rzecz, której się dowiedzieliśmy, to fakt, że możemy z tym coś zrobić. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak górnolotnie to brzmi, ale trudno, nic już na to nie poradzimy, siedzimy w ekologii po uszy.
Byliśmy bardzo poruszeni po tym sympozjum, w zasadzie nie musieliśmy o tym rozmawiać, oboje niezależnie pomyśleliśmy o potwornie nieekologicznej zabawce jaką jest motor (który zamierzamy sprzedać). Nasze życie i tak już mocno ekologiczne (od dawna kupujemy nabiał tylko z certyfikatami bio) teraz będzie ekologiczne jak się tylko da. Mając świadomość tego co się dzieje na świecie, nie możemy z czystym sumieniem tego wspierać.
Wieczorem wpadł do nas Rainer i do późnej nocy rozmawialiśmy na różniste tematy, aż nie padliśmy wszyscy ze zmęczenia.

czwartek, 10 listopada 2011

Karma nie czeka już do następnego wcielenia...

Wyjechaliśmy z Innsbrucka tuż po śniadaniu, naszym celem była miejscowość Innerthann niedaleko Monachium, gdzie planowaliśmy odwiedzić znajomego Tomka - Rainera. Znów ominęliśmy austriackie autostrady i cieszyliśmy się pięknymi widokami (oszczędzimy Wam tym razem zdjęć, które i tak wyglądają tak samo jak wcześniejsze), zatrzymywaliśmy się po drodze wiele razy między innymi oglądając skutery w salonie (planujemy wymienić Olivera). Na miejsce dojechaliśmy wieczorem, przywitaliśmy się, chwilę pogadaliśmy i odpoczywaliśmy w kamperze po podróży. U Magdy pojawiły się pierwsze konsekwencje wtorkowego tańczenia z gołym brzuchem - mamy nadzieję, że nie rozwinie się to w poważne przeziębienie...

środa, 9 listopada 2011

Bim, bam, bom

Chyba nie trzeba mówić, że wstaliśmy późno – po takiej nocy! Dzień zaczęliśmy od dokładnego zmierzenia Magdy, wszystkie szczegółowe wymiary przesłaliśmy Helmnotowi, żeby tamtejsze krawcowe mogły uszyć kostium na grudniowe występy. Pavel niczym tajemniczy kochanek zniknął i na śniadaniu się nie pojawił, nie zostawił też żadnej notki.
Główną atrakcją dzisiejszego dnia była wycieczka do muzeum dzwonów. W Innsbrucku od kilkunastu pokoleń produkuje się dzwony, które dzwonią później na całym świecie. W muzeum można było dokładnie zobaczyć jak przebiega produkcja takiego kolosa:)
Tak więc zaczyna się od dokładnych obliczeń, to jest najważniejszy etap, gdyż błąd w proporcjach skutkuje złym brzmieniem (jak zwykle matematyka króluje). Później robi się formę z cegieł i gliny, którą zakopuje się pod ziemią. Do formy wlewa się gorący metal, czeka się trzy dni, wykopuje się całość i obłupuje glinę. Cały proces trwa około trzech tygodni, czyli jest to zabawa dla cierpliwych, zwłaszcza, że po wykopaniu może się okazać, że dzwon źle brzmi. W przeszłości proces ten wyglądał mniej więcej tak:




Obecnie niewiele się zmieniło, piec jest oczywiście nowocześniejszy, ale ogólne zasady pozostały takie same.



Tak się też złożyło, że zostaliśmy zaproszeni do pomieszczenia fabrycznego, gdzie normalnie zwiedzający nie mają wstępu. Mogliśmy się wykąpać w dźwięku wielkiej misy i zobaczyć jak to wszystko wygląda z bliska.


Po powrocie do domu Tomek odrobinę źle się czuł (pasażer na skuterze ciągle cierpi z powodu spalin), odpoczęliśmy więc trochę i intensywnie pracowaliśmy w domu - postanowiliśmy nie iść na rynek na pokazy, gdyż było naprawdę zimno...

wtorek, 8 listopada 2011

Mrożony dżem

Wiecie jak cudownie jest obudzić się i zobaczyć taki widok przez okno w sypialni? Raj!


Nasz obecny ogród jest nieziemski, Collette również bardzo się podoba, jednak ona docenia go po swojemu. Co noc obszczekuje krowy, które gdzieś za wzgórzem dzwonią dzwonami powieszonymi na ich szyjach, a w dzień obgryza kij, który znaleźliśmy w pobliżu.



Jeśli chodzi o krowy, pierwszy raz nas dzisiaj odwiedziły. Pojawiły się najpierw na horyzoncie, a później przyszły całym stadem wygryzać trawę. Widzicie jakie mają śmieszne czuprynki?




Dzisiejszy dzień jest dniem wyczekiwanego koncertu, tak naprawdę wszystkie pozostałe rzeczy które się dzisiaj wydarzyły (oprócz wizyty krów oczywiście) są tak zwyczajne, że nie warto o nich pisać.
Pojechaliśmy kamperem na parking przy hali koncertowej bardzo wcześnie, myśleliśmy, że może będziemy występować dla czekających przed bramkami tłumów, jednak ludzie wchodzili na tyle sprawnie, że nie było dla kogo. Przy okazji udało nam się zatankować wodę do kampera od obsługi Boba Dylana – artyści również podróżują kamperami, jednak takimi w rozmiarze autobusów:) Oni więc też muszą tankować wodę.
W końcu poszliśmy na koncert, ciężko jest opisywać tego typu doświadczenia, jednak musimy spróbować. Pierwszy grał Knopfler. Wiecie jak bardzo lubimy Dire Straits? Tomek zachwycał się pokochanymi już dawno solówkami gitarowymi, można było poczuć na żywo klimat Dire Straits, który przecież wiele razy umilał nam domówki. Koncert był naprawdę dobry, wzbudzał zróżnicowane emocje, a to jest w muzyce najważniejsze. Niestety druga część, czyli Dylan nie była już taka ciekawa. Przede wszystkim w przerwie objedliśmy się kanapkami, do tego było strasznie gorąco, a my nie mieliśmy dzisiaj naszej drzemki. Gdy Dylan zaczął śpiewać, gdy każdy kolejny utwór nie różnił się mocno od poprzedniego, zaczęliśmy niemalże przysypiać! Generalnie muzyka była bardzo dobra, jednak zabrakło tam czegoś, zabrakło energii.
Po koncercie pobiegliśmy wręcz do kampera na drzemkę, jakie szczęście, że nie odjechaliśmy od razu! Gdy już staliśmy przy bramkach do Tomka zagadnął chłopak. Po pierwsze zastanawiał się jak tu wyjechać, gdyż bramki zdawały się być zepsute, po drugie wspomniał Tomkowi, że zna się trochę na silnikach i po zapachu naszych spalin wyczuwa, że mamy starego diesla. Powiedział, że chętnie doradzi nam, jak zadbać o silnik i co zrobić, żeby samochód lepiej jeździł. Gdy w końcu bramki się otworzyły i udało się wyjechać, Pavel przyszedł do nas do kampera na pogawędkę. Z jednej strony bardzo się spieszył, gdyż czekał na niego jego kumpel, z drugiej strony był zafascynowany naszym kamperem i wypytywał o wszystko, gdyż sam chciałby kampera sobie sprawić.
Pavel niczym główny bohater filmu „Teoria spisku” opowiedział nam o badaniach, które od lat prowadzi. Otóż jako pilot samolotów, zna się na silnikach i wie co nieco o paliwie. Poprzez rozmowy z wieloma naukowcami na całym świecie odkrył metodę, pozwalającą zmniejszyć zużycie paliwa i oczyszczającą silnik diesla. Dodatkowo Pavel z szaleństwem w oczach opowiadał nam o ekonomicznych źródłach energii, które już dawno zostały odkryte, jednak firmy i koncerny na całym świecie nie dopuszczają do ich wprowadzenia. Z obiektywnego punktu widzenia Pavel wyglądał na wariata, który za wszelką cenę próbuje pokonać system, jednak jak na wariata przystało, pewnie ma racje:)
Gdy kumpel Pavla wraz z nowo poznanym kolejnym kumplem przyszli go poganiać, zaprosiliśmy ich wszystkich do środka. Znaleźliśmy się w towarzystwie trzech facetów, każdy pochodzący z innego kraju i jak się okazało, każdy zajmujący się choć trochę muzyką. Pavel w końcu chwycił gitarę (jest artystą ulicznym i występuje po koncertach takich jak dzisiejszy) i zaczął dla nas grać, a grał naprawdę dobrze! Po kolei każdy z nich brał gitarę, grał i śpiewał, aż w końcu padł pomysł muzyczno-ogniowej jam session. Na dworze było potwornie zimno, ale kto by się przejmował! Tomek poszedł szykować sprzęt, Magda przebierać się, a nasi kumple ustawili na dworze dwie gitary oraz nasz bęben. Atmosfera bardzo szybko zrobiła się magiczna, a gdy Magda zaczęła tańczyć z wachlarzami, a później z hula hop, wszyscy byli zachwyceni. Dobra muzyka i energia grupy artystów – to wszystko sprawiło, że bawiliśmy się razem chyba do trzeciej w nocy, było wspaniale!
Po wszystkim Pavel ze swoim kumplem pojechali z nami na nasze miejsce parkingowe, gdyż spali w samochodzie, umówiliśmy się też na wspólne śniadanie.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Charaktery

Tomek jak zwykle wstał wcześniej, gdyż wcześniej położył się spać, wykorzystał ten czas na naukę włoskiego (Tomek ostatnio każdą wolną chwilę spędza przy włoskim). Po tym jak Magda wstała i coś przekąsiliśmy, wskoczyliśmy na skuter i pojechaliśmy do alpejskiego zoo. Niestety Magdzie ból miesiączkowy tak dawał się we znaki, że w końcu postanowiła wziąć tabletkę – początek zwiedzania był więc lekko utrudniony...
Alpejskie zoo tym różni się od zoo zwykłego, że trzymają w nim zwierzęta mieszkające w alpach. Tak więc widzieliśmy wilki:


Niedźwiedzia:


Przebiegł obok nas łoś:


Tomek mógł identyfikować się z młodym żubrem:


I ku jego radości również z koziorożcem:


Poznaliśmy też charakternego koguta:

Niestety bardzo wiele zwierząt była na zimę przeniesiona do części zoo niedostępnej dla zwiedzających, tak więc na przykład żółwia musieliśmy zrobić sobie sami:


Bardzo Magdę ucieszyła klatka sępów. Otóż dowiedzieliśmy się, że rozmnaża się tu z powodzeniem duże ilości zagrożonych wyginięciem sępów i w specjalny sposób wprowadza z powrotem do środowiska naturalnego. W ten sposób odbudowano populację tych ptaków, a co najważniejsze, zwierzaki już wypuszczone, zaczęły się rozmnażać.


Ogólnie był to bardzo przyjemny spacer, w dużej mierze w górach, gdyż różnica wysokości w zoo wynosi około 100m. Gdy wróciliśmy do domu misiu szczegółowo wypytał nas co widzieliśmy, a później stwierdził, że jest niedźwiedziem polarnym, ROAR!


Po obiadku zabraliśmy się za matematykę, później Tomek uczył się włoskiego i trenował kij, a Magda przesiedziała cały wieczór i pół nocy robiąc ozdobne zakładki do segregatorów:)

niedziela, 6 listopada 2011

Nasze ulubione

Po śniadaniu pojechaliśmy od razu na nowy parking, który okazał się wprost nieziemski! Pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy na spacer, można by rzec, że był to spacer po wsi.


Klimat naszego nowego sąsiedztwa zawdzięczamy w dużej mierze górom, ale i pastwisku, które mamy na wyciągnięcie ręki.




Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w domu. Chcieliśmy wprawdzie wyjść wieczorem na występy, ale Magda tuż przed wyjściem poczuła się gorzej z powodu zbliżającego się okresu i postanowiliśmy jednak nigdzie nie iść. Korzystaliśmy za to z zielonej trawki i ładnej pogody, trenowaliśmy, uczyliśmy się matematyki, Tomek trochę majsterkował – generalnie nie obijaliśmy się;) Jutro wybieramy się do zoo, które zapowiada się bardzo interesująco:)

sobota, 5 listopada 2011

Randka w ciemno

Wyjechaliśmy z samego rana, do Innsbrucka mieliśmy zaledwie trzydzieści kilometrów urozmaiconych pięknymi widokami i odrobiną górskich serpentyn – na szczęście z górki. Klimat mijanych miejscowości diametralnie się zmienił po przekroczeniu granicy, na szczęście wieziemy ze sobą odrobinę Włoch w lodówce:)


 

Bardzo szybko dojechaliśmy do tajemniczego Innsbrucka, niewiele wiedzieliśmy o tym mieście, byliśmy więc bardzo podekscytowani, zwłaszcza gdy zobaczyliśmy niewielkie miasto w dolinie pomiędzy górami.


Zaparkowaliśmy na pierwszym lepszym parkingu i udaliśmy się na spacer do centrum. Pogoda nam niezwykle dopisała, słońce, cieplutko, piękna jesień. Pierwszym naszym celem było jak zwykle centrum informacji turystycznej – chcieliśmy przede wszystkim dowiedzieć się jakie są możliwości jeżdżenia na nartach i snowboardzie. Jakie było nasze zdziwienie, gdy wyszliśmy z biletami na koncert Boba Dylana i Marka Knopflera! Tak! Idziemy we wtorek na koncert, ma on trwać cztery godziny i składać się z dwóch niezależnych koncertów, rewelacja!
Lekko oszołomieni pospacerowaliśmy po mieście, które jest wyjatkowo przyjemne ze względu na wszechobecne góry:) Nie musimy chyba powtarzać jak bardzo kochamy góry:)


Przypadkowo poznaliśmy Polkę, która od trzydziestu lat mieszka w tym mieście, udzieliła nam szczegółowych informacji dotyczących tego co według niej należy w Innsbrucku zobaczyć i poleciła miejsce do zaparkowania kampera. Postanowiliśmy przenieść się tam jutro, gdyż dziś chcieliśmy skoczyć na występy. Po powrocie do domu zaspokoiliśmy głód, wypraliśmy ubrania w pobliskiej pralni i pojechaliśmy na pierwsze od bardzo dawna pokazy:D
Jak na listopad miejsce to jest idealne dla artystów ulicznych. Wieczór był ciepły, więc spacerowiczów nie zabrakło, zrobiliśmy trzy pokazy, a zrobilibyśmy ich dużo więcej gdyby nie fakt, że cały wieczór przegadaliśmy z poznaną Niemką:) Angelika, bo tak jej na imię, jest 64 letnia babcią, która spontanicznie postanowiła pojechać za chińskim lekarzem, prowadzącym seminaria w różnych miastach Europy. Do Innsbrucka trafiła, gdyż ma tu bratanicę i było jej prawie po drodze:) Generalnie kobieta bardzo ciekawa, spędziliśmy z nią kilka godzin na ożywionej rozmowie na tematy wszelakie, od chrześcijaństwa, poprzez porody w wodzie, do hipisów. Angelika mieszka w Bremen i serdecznie nas do siebie zaprasza:)
Do domu wróciliśmy około północy, szybko padliśmy do łóżka niczym trupki. Innsbruck zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie, zwłaszcza gdy przejrzeliśmy prospekty dla turystów – można tu robić tyle rzeczy, które nas interesują! Oprócz wspomnianego wcześniej narciarstwa (które tym razem sobie darujemy) mają tu spływy kajakowe, spadochroniarstwo, skoki na 200 metrowym bungee, loty paralotnią, wspinaczkę, jazdę konną... Aż nie wiadomo co wybrać najpierw! My wybraliśmy koncert, gdyż taka okazja może się już nie przytrafić, a do Innsbrucka na pewno jeszcze przyjedziemy.

piątek, 4 listopada 2011

Błotna kąpiel

Przed wyjazdem z Werony postanowiliśmy sprawdzić na przyszłość, czy można tu występować. Jako że zatrzymaliśmy się w centrum, mieliśmy blisko do urzędu, Tomek skoczył więc się wszystkiego dowiedzieć, jednak nie dowiedział się niczego, gdyż napotkał na trzydziestoosobową kolejkę... Po drodze przypadkowo natrafił na targ, gdzie można było kupić długo przez nas poszukiwaną żeliwną patelnię o dużej średnicy – idealną do robienia powideł:) Oprócz patelni kupiliśmy od razu młynek:D
Postanowiliśmy tym razem ominąć autostrady, gdyż na mapie nie zauważyliśmy prawie żadnych serpentyn. Jak na razie jesteśmy zadowoleni z tej decyzji – całą drogę mogliśmy podziwiać piękne widoki, które pomimo deszczu nie jeden raz nas zachwyciły. Trasa prowadząca równolegle do autostrady, wzdłuż rzeki była przyjemna i ciekawa, a otaczające ją pola winogron, góry i zabudowania urozmaiciły nam podróż.




Raz zatrzymaliśmy się obok częściowo wyschniętego koryta rzeki, które ciekawska Magda postanowiła zwiedzić, znajdując różne skarby:P




O zmroku zatrzymaliśmy się tuż przed granicą z Austrią, przy towarzyszącym nam cały czas górskim strumieniu. Wieczór spędziliśmy rozmawiając o dziecku, ucząc się matematyki i niemieckiego oraz grając w scrabble.

czwartek, 3 listopada 2011

Romeo, nie żuj gumy

Nadszedł dzień wyjazdu z Arenzano, zebraliśmy się więc dość wcześnie i godzinkę przed odjazdem daliśmy Collette tabletkę, żeby jej się dobrze spało po drodze. Magdy kark już nadawał się do normalnego używania, może jeszcze tylko do tańca nie koniecznie.
Niestety pogoda się nieco popsuła, więc gdy jechaliśmy podniebnymi autostradami nie doświadczyliśmy tych wspaniałych widoków, które by nas uraczyły w słoneczny dzień. Jechaliśmy bardzo długo, kamperem jeździ się naprawdę powoli, do tego nie szczędziliśmy przystanków na coś do jedzenia i odpoczynek. Do Werony dotarliśmy około 20, zrobiliśmy sałatkę i poszliśmy do miasta, mając na uwadze fakt, że od jutra będzie padać.
Najpierw złapaliśmy bezprzewodowy internet na centralnym placu, zaplanowaliśmy więc sobie dokładnie jutrzejszą trasę do Innsbrucka i wystawiliśmy posty na bloga:) Potem poszliśmy na spacer po mieście.
Ci z Was, którzy znają Magdę wiedzą, że za oglądaniem zabytków nie przepada, wręcz ją to potwornie nudzi. Po prostu architektura nie jest tą dziedziną, w której Magdy poczucie estetyki mogło by zostać poruszone (swoją drogą Tomek też nie jest jakimś wielkim entuzjastą tego typu zwiedzania) – tak było do dzisiaj. Werona jest pięknym miastem! Naprawdę, jest to pierwsze miasto, które tak nas urzekło swoim wyglądem, chodziliśmy po starówce i nie mogliśmy się nadziwić! Kamienny deptak wyglądający jakby był zrobiony z marmuru (a może jest zrobiony z marmuru) sprawił, że czuliśmy się jakbyśmy chodzili po salonie a nie po mieście.


Malowidła na ścianach budynków, fontanny, ozdobne balkony i latarnie, co za klimat!





I te przytulne zakątki, w których można coś przekąsić...


Jedynym miejscem, które się wyróżniało brzydotą, było wejście do domu Julii (tylko wejście, reszty nie widzieliśmy gdyż brama o tej porze była już zamknięta). Wszystko pokryte poprzyklejanymi gumami do żucia i wypisanymi deklaracjami miłosnymi. To chyba nie nasz klimat...


A na głównym placu ładny park z imponującymi drzewami i arena.



Wróciliśmy do kampera koło północy i zmęczeni poszliśmy spać, przed nami kolejny długi dzień:)